— Berry — powiedziała — ty naprawdę tak myślisz, prawda?
— Jasne — rzekł — tak sądzę.
— Przecież, kiedy jesteś gliniarzem, ludzie okłamują cię. Uważają cię za wroga. Chcą z tobą rozmawiać tylko wtedy, kiedy mają kłopoty.
Kierując, zerknął na nią kątem oka.
— A ty skąd tyle o tym wiesz?
— Ponieważ mój ojciec jest policjantem — odparła, kończąc rozmowę i nigdy nie wróciła do tego tematu.
Jednak on myślał o tym, jeżdżąc Gunheadem dla IntenSecure, ponieważ wtedy prawie był gliniarzem, chociaż niezupełnie. Ludzi, którym miałeś pomagać, nie obchodziłeś do tego stopnia, że nawet nie usiłowali cię okłamywać, głównie dlatego, że to oni płacili rachunek.
I oto był tu, na tym moście, gramoląc się spod straganu, żeby śledzić tę dziewczynę, którą Warbaby i Freddie — a Rydell zaczynał dochodzić do wniosku, że temu ostatniemu za cholerę nie można wierzyć — obwiniali o zarżnięcie tego Niemca, czy kimkolwiek on był, w hotelu. A także o kradzież tych okularów, które Rydell miał odzyskać — takich samych jak te, które miał Warbaby. Tylko jeśli ukradła je przedtem, to po co później zabijała tego faceta? Jednak najważniejszym pytaniem było, co to miało wspólnego z nim i z tym, że tyle razy oglądał z ojcem „Gliniarzy w opałach”? Domyślał się, że po prostu, tak jak każdy człowiek na jego miejscu, usiłował zarobić na życie. Strugi deszczu opadały pod różnymi kątami z tego ludzkiego mrowiska na górze, rozpryskując się na jezdni. Gdzieś na moście dostrzegł różowy błysk jak błyskawicy. Wydało mu się, że odrzuciła coś w bok, ale gdyby zatrzymał się, by to sprawdzić, mógłby ją zgubić. Dziewczyna zaczęła iść, omijając wodospady deszczówki. W akademii uczono tylko podstaw techniki śledzenia, chyba że ktoś wyglądał na dobry materiał na detektywa i został przeniesiony na kurs dla zaawansowanych. Jednak Rydell i tak kupił sobie podręcznik. Rzecz w tym, że dzięki niemu doskonale wiedział, że potrzebuje co najmniej jednego partnera, przy założeniu, że macie łączność radiową i trochę zajętych swoimi sprawami obywateli, wśród których możecie się ukryć. Robiąc to w taki sposób jak teraz, mógł mieć jedynie nadzieję, że jej nie zgubi. Poznał ją po tej zwariowanej fryzurze, tym kucyku sterczącym na czubku głowy jak u tych grubych japońskich zapaśników. Jednak ona nie była gruba. Jej nogi, wystające spod wielkiej motocyklowej kurtki, która mogła przez kilka lat wisieć w stodole, wyglądały tak, jakby często ich używała. Zakrywał je jakiś ciasno opięty, lśniący czarny materiał, podobny do mikroporowych strojów z „Tylko mi dmuchaj” Kevina, wpuszczony do czarnych butów z wysokimi cholewami. Patrząc na nią i usiłując pozostać w ukryciu, na wypadek gdyby się obejrzała, stanął pod jednym z wodospadów. Pociekło mu prosto za kołnierz. W tym momencie usłyszał, jak ktoś woła do niej „To ty, Chev?” i przyklęknął w kałuży, za stertą rozbiórkowego drewna — desek pokrytych namokniętym tynkiem. Identyfikacja potwierdzona.
Wodospad za jego plecami robił zbyt wiele hałasu, żeby usłyszeć o czym mówili, ale widział ich dobrze: młody chłopak w czarnej skórzanej kurtce, dużo nowszej niż ta, w której ona chodziła, a ponadto jeszcze ktoś w czymś czarnym z kapturem na głowie. Siedzieli na chłodziarce czy czymś takim i chłopak w skórze palił papierosa. Miał włosy sterczące jak koguci grzebień; niezła sztuczka w tym deszczu. Papieros poleciał łukiem i zgasł w kałuży, a chłopak zeskoczył z chłodziarki i coś mówił do dziewczyny. Ten w czarnym kapturze też zszedł, poruszając się jak pająk. Rydell stwierdził, że ma na sobie bluzę z rękawami za długimi o dobre parę centymetrów. Przypominał bohatera z jakiegoś oglądanego kiedyś przez Rydella starego filmu, w którym cienie oddzielały się od ludzi, więc trzeba było je łapać i przyszywać. Pewnie Sublett potrafiłby podać tytuł. Starał się bezszelestnie klęczeć w tej kałuży, a potem oni ruszyli, biorąc ją między siebie i cień ostrożnie obejrzał się za siebie. Rydellowi mignęła blada twarz i para czujnych, twardych oczu. Policzył: raz, dwa, trzy. Potem wstał i poszedł za nimi.
Nie potrafił powiedzieć, jak daleko odeszli, zanim nagle zniknęli mu z oczu. Otarł deszcz z oczu i chwilę wytężał wzrok, a potem dostrzegł, że zeszli po schodach prowadzących w dół — pierwszych, jakie widział na tym dolnym poziomie. Podchodząc bliżej, usłyszał dźwięki muzyki i zobaczył tę niebieskawą poświatę. Okazało się, że biła od niewielkiego neonu głoszącego niebieskimi, dużymi literami: DYSYDENCI. Stal tam przez chwilę, słysząc, jak woda syczy na transformatorach neonu, a potem zszedł po schodach. Były z dykty oklejonej tym szorstkim tworzywem przeciwpoślizgowym, ale i tak o mało nie upadł. Zanim przebył połowę drogi na dół, zrozumiał już, że to bar, ponieważ wyczuł zapach piwa i kilku rodzajów dymu. W środku było ciepło. Poczuł, jakby wszedł do łaźni parowej. I tłoczno. Ktoś rzucił mu ręcznik. Ten był zupełnie mokry i uderzył go w pierś jak pocisk, ale Rydell złapał go, otarł sobie głowę i twarz, po czym odrzucił z powrotem. Ktoś inny — kobieta, sądząc po głosie — roześmiał się. Podszedł do baru i znalazł na skraju wolne miejsce. Z przemoczonych kieszeni wygrzebał dwie piątki i rzucił je na kontuar.
— Piwo — powiedział i nie podniósł głowy, gdy ktoś postawił je przed nim i zgarnął monety. To było jedno z tych warzonych w Ameryce, japońskich piw, których nie piją ludzie w takich miejscach jak Tampa. Zamknął oczy i jednym haustem wypił prawie połowę. Kiedy otworzył oczy i odstawił butelkę, ktoś obok zapytał:
— Podłączenie?
Spojrzał i zobaczył niewyraźnego typa w różowych okularkach, z różowymi usteczkami, rzednącymi blond włosami zaczesanymi do tyłu i błyszczącymi od czegoś więcej niż tylko od wilgoci w pomieszczeniu.
— Co takiego?
— Powiedziałem „podłączenie”.
— Słyszałem.
— I co? Potrzebujesz?
— Słuchaj no — powiedział Rydell — w tej chwili mam ochotę tylko na piwo, rozumiesz?
— Twój telefon — powiedział różowousty. — Albo faks. Gwarantowane jednomiesięczne podłączenie. Trzydzieści dni, a następny miesiąc za darmo. Nieograniczona liczba rozmów miejscowych i międzymiastowych. Potrzebne międzynarodowe, masz je jak w banku. Podstawowa usługa za jedyne trzy setki.
Wszystko to wypowiedział głosem przypominającym Rydellowi dźwięki wydawane przez czip głosowy w najtańszych dziecięcych zabawkach.
— Poczekaj — rzekł Rydell.
Facet zamrugał kilkakrotnie za swymi różowymi szkłami.
— Mówisz o przeróbce telefonu komórkowego, tak? Żeby nie płacić firmie telekomunikacyjnej? — Mężczyzna tylko wytrzeszczył oczy. — No cóż, dzięki — powiedział szybko Rydell. — Doceniam dobre chęci, ale nie noszę przy sobie telefonu. W przeciwnym razie chętnie skorzystałbym.
Facet wciąż się na niego gapił.
— Wydawało mi się, że już pana gdzieś widziałem… — Z powątpiewaniem.
— Nie — rzekł Rydell. — Jestem z Knoxville. Schowałem się tu przed deszczem.
Uznał, że już czas zaryzykować i rozejrzeć się wokół, ponieważ lustro nad barem było zaparowane i pokryte ściekającymi kroplami.
Odwrócił się i zobaczył Japonkę, tę którą widział na wzgórzach Hollywood, kiedy jeździł z Sublettem. Stała na małej scenie, naga, z długimi falistymi włosami opadającymi do pasa. Rydell usłyszał swoje chrząknięcie.