— Hej — mówił facet. — Słuchaj… — Rydell odruchowo otrząsnął się jak mokry pies, ale kobieta nie zniknęła. — Hej. Dam ci kredyt — ciągnął monotonny głos. — Masz problemy? Może chcesz wiedzieć, co na ciebie mają? Albo na kogokolwiek; dostajesz numer…
— Zaczekaj — powiedział Rydell. — Co to za kobieta? — Różowe szkła błysnęły. — Kim ona jest?
— To hologram — powiedział różowousty zupełnie innym tonem i odszedł.
— Do licha — powiedział barman za plecami Rydella. — Właśnie ustanowił pan rekord w szybkości spławiania Gównianego Eda. Zasłużyłeś na piwo, człowieku. — Barman był czarnym facetem z miedzianymi koralikami we włosach. Uśmiechał się do Rydella. — Nazywamy go Gównianym Edem, ponieważ tyle jest wart. Podłączy ci telefon do jakiegoś pudełka bez baterii, naciśnie kilka guzików, wciśnie ci kit i wyłudzi forsę. To cały Eddie.
Otworzył butelkę i postawił ją obok pierwszej. Rydell spojrzał na Japonkę. Nie poruszyła się.
— Schowałem się przed deszczem — powtórzył, bo nic innego nie przyszło mu do głowy.
— Dobrze pan zrobił — rzekł barman.
— Ta kobieta…
— To tancerka Josie — odparł barman. — Niech pan patrzy. Zaraz każe jej tańczyć, niech tylko zagrają piosenkę, która jej się spodoba.
— Josie?
Barman pokazał coś palcem. Rydell spojrzał we wskazanym kierunku. Ujrzał bardzo grubą kobietę na wózku inwalidzkim, o włosach barwy i struktury stalowych wiórów. Ubrana była w nowiutki dżinsowy kombinezon oraz biały podkoszulek XXL, a dłonie schowała w czymś, co leżało na jej podołkujak gładka, czarna, plastikowa mufka. Miała zamknięte oczy i twarz bez wyrazu. Rydell zastanawiał się, czy nie zasnęła.
— Hologram?
Japonka nawet nie drgnęła. Rydell przypomniał sobie, co widział tamtej nocy. Różki lub korona, srebrne. Włosy łonowe wygolone w kształcie wykrzyknika. Ta nie miała ani jednego, ani drugiego, ale to była ona. Na pewno.
— Josie zawsze wyświetla hologramy — powiedział barman, jakby mówił o czymś, na co nie ma rady.
— Z tego co ma na kolanach?
— To tylko interfejs — odparł barman. — Projektory są tam. — Wskazał. — Nad tym znakiem NEC.
Rydell dostrzegł jakieś małe czarne urządzenie przyczepione nad niebieskim neonem. Wyglądało jak stara kamera, z tych optycznych. Nie wiedział, czy NEC to nazwa piwa czy czegoś innego. Cała ściana była pokryta tymi znakami, najróżniejszymi, a po namyśle doszedł do wniosku, że to znaki firmowe różnych firm elektronicznych. Spojrzał na urządzenie, na grubą kobietę w fotelu i poczuł smutek. A także złość. Jakby coś utracił.
— Nie tego się spodziewałem — mruknął do siebie.
— Ona każdego zmyli — powiedział barman.
Rydell pomyślał o kimś, kto siedział przy tamtej drodze. Czekając na samochody. Tak jak on z kolegami krył się kiedyś w krzakach przy Jefferson Street i wrzucał puszki pod koła przejeżdżających pojazdów. Dźwięk przypominał odgłos spadającej felgi. Kierowcy wysiadali, oglądali koła i potrząsali głowami. A więc to, co widział, było tylko odmianą takiej zabawy, tylko przy użyciu bardziej kosztownej zabawki.
— Cholera — powiedział i zaczął rozglądać się za Chevette Washington. Przestał już wyczuwać zapach piwa, dymu, a także mokrych włosów, ubrań i ciał. Była tam, ona i jej dwaj znajomi, skuleni przy okrągłym stoliczku w rogu. Kaptur bluzy opadł, ukazując Rydellowi bladą, zarośniętą twarz z nietoperzem czy ptakiem wytatuowanym w miejscu, gdzie zakryłyby go odrastające włosy. Był to jeden z tych tatuaży, jakie wykonuje się ręcznie, nie sterowanym komputerowo urządzeniem. Łysy miał zawziętą, chudą twarz i milczał. Chevette Washington mówiła coś do tego drugiego i nie wyglądała na szczęśliwą.
Wtem muzyka zmieniła się, zabrzmiały bębny, miliony bębnów dudniących jakby za murami i nadleciały fale szumu, głośniejszego, cichnącego, znów wznoszącego się, oraz głosy kobiet jak świergot ptaków, nienaturalne, narastające dopplerowsko wycie syren na autostradzie, a to brzmienie, kiedy dobrze się w nie wsłuchało, było urywanymi dźwiękami, które wcale nie przypominało bicia bębnów.
Japonka — ten hologram, przypomniał sobie Rydell — uniosła ramiona i zaczęła tańczyć, zataczając niewielkie kręgi, nie w rytmie bębnów, lecz napływających i cichnących fal, a kiedy Rydell spojrzał na grubą kobietę, zobaczył, że miała otwarte oczy i poruszała rękami w plastikowej mufce. Nikt inny w barze nie zwracał na to uwagi, tylko Rydell i kobieta na fotelu inwalidzkim. Oparł się o bar, obserwując tańczący hologram i zastanawiając się, co robić dalej.
Lista zakupów Warbaby'ego przedstawiała się następująco: najlepiej gdyby zgarnął dziewczynę i okulary, na drugim miejscu same okulary, a na trzecim samą dziewczynę — i co najmniej ją.
Przebrzmiały ostatnie dźwięki muzyki i hologram przestał tańczyć. Przy kilku stolikach rozległy się pijackie owacje, a Josie skinęła głową, jakby za nie dziękując. Najstraszniejsze jest to, pomyślał Rydell, że ta Josie, przykuta do fotela, po prostu nie potrafi dobrze poruszać tym hologramem. Przypominała mu tego ślepca w Knoxville, który całymi dniami przesiadywał w parku, brzdąkając na starej gitarze „National”. Siedział tam, ślepy, miał tę gitarę i ni cholery nie umiał na niej grać. Chyba nigdy się nie nauczył. To wydawało się niesprawiedliwe.
Teraz kilka osób zwolniło stolik opodal tego, przy którym siedziała Chevette Washington. Rydell szybko usiadł tam, zabierając piwo otrzymane w nagrodę za szybkie spławienie Gównianego Eda. Nie był jeszcze dostatecznie blisko, żeby usłyszeć, o czym mówią, ale mógł spróbować. Usiłował wpaść na jakiś pomysł nawiązania rozmowy, ale wydawało się to zupełnie beznadziejne. Nie chodziło o to, że wyróżniał się z tłumu, ponieważ miał wrażenie, że większość gości po prostu przypadkowo schroniła się tu przed deszczem tak jak on. Po prostu nie miał pojęcia, co to za miejsce. Nie wiedział, co kryje się pod nazwą „Dysydenci”; a pewnie niewiele by mu to pomogło. Ponadto, o czymkolwiek dyskutowali Chevette Washington i jej facet, rozmowa wyraźnie stawała się coraz bardziej ożywiona.
Jej fagas, pomyślał Rydell. Mowa jej ciała zdawała się świadczyć, że to były facet, tak samo jak wysiłek, z jakim chłopak starał się udawać, że nic go to nie obchodzi, sugerował byłą…
Te rozważania gwałtownie urwały się, gdy gwar rozmów ucichł i podniósłszy głowę znad piwa, Rydell zobaczył porucznika Orlovsky'ego, wampirowatego gliniarza z Wydziału Zabójstw SFPD, wchodzącego do środka w tym londyńskim prochowcu, wsadzonym na głowę kapeluszu, wyglądającym na zrobiony z cielistego plastiku i tych okropnych okularkach. Orlovsky stanął w progu, strumyczki deszczu ściekały mu z ciemnego od wilgoci płaszcza, gromadząc się wokół czarnych kamaszy, gdy jedną ręką rozpinał prochowiec. Wciąż miał pod spodem tę czarną kuloodporną kamizelkę i teraz położył dłoń na gładkiej, oliwkowoszarej kolbie superautomatycznego H K. Rydell próbował dojrzeć odznakę na nylonowej lince, ale nie zdołał. Wszyscy w barze patrzyli na Orlovsky'ego. Ten rozejrzał się po pomieszczeniu nad szkłami okularów, nie spiesząc się, obdarzając każdego porcją policyjnego spojrzenia. Muzyka, jakieś upiornie łomoczące techno, które brzmiało jak bomby wybuchające w komorze dźwiękowej, nadawała tej scenie zupełnie inny sens.
Rydell zauważył, że siedząca na fotelu inwalidzkim Josie z dziwnym wyrazem twarzy spogląda na Rosjanina. Dostrzegłszy siedzącą w kącie Chevette Washington, Orlovsky ruszył w kierunku jej stolika, nadal bez pośpiechu, uważnie rozglądając się na boki. Wciąż trzymał dłoń na rękojeści broni. Rydell miał wrażenie, że Rosjanin zamierza od razu zastrzelić dziewczynę. Na to wyglądało, tylko jaki gliniarz zrobiłby coś takiego? Orlovsky stanął przed ich stolikiem, we właściwej odległości, za daleko by mogli go dopaść i wystarczająco blisko, żeby nie chybić. Rydell z zadowoleniem zobaczył, że chłoptaś o mało nie zesrał się ze strachu. Łysy wyglądał jak odlany z plastiku, nieruchomy, z rękami na stole. Między jego dłońmi Rydell zobaczył kieszonkowy telefon. Orlovsky przeszył dziewczynę policyjnym spojrzeniem pełnej mocy, z twarzą pobrużdżoną, szarą w kiepskim świetle, posępną. Nieznacznie poprawił rondo plastikowego kapelusza, tylko odrobinę, po czym powiedział: