Выбрать главу

— Zdejmijcie mi tę pieprzoną obrączkę — powiedział Rydell do Warbaby'ego, podnosząc dłoń razem z ręką Chevette Washington. Ludzie zobaczyli kajdanki; rozległ się szmer, głosy.

Warbaby spojrzał na Svobodova.

— Masz je?

— Tu. — Rosjanin dotknął klapy prochowca.

Warbaby skinął głową, spojrzał na Chevette Washington, a potem na Rydella.

— To dobrze. — A do Orlovsky'ego: — Zdejmij kajdanki.

Orlovsky chwycił przegub Rydella i wsunął magneciak w szczelinę.

— Wsiadaj do samochodu — powiedział Warbaby do Rydella.

— Nie przeczytali jej praw — mruknął Rydell.

— Wsiadaj do wozu. Ty prowadzisz, pamiętasz?

— Czy ona jest aresztowana, panie Warbaby?

Freddie zachichotał. Chevette Washington podsunęła przegub Orlovsky'emu, ale ten schował magneciak.

— Rydell — rzekł Warbaby — wsiądź teraz do samochodu. My już zrobiliśmy swoje.

Drzwi szarego wozu otworzyły się po stronie pasażera. Wysiadł z niego jakiś człowiek. Czarne kowbojskie buty i długi czarny płaszcz przeciwdeszczowy. Jasne włosy, średniej długości oraz głębokie bruzdy uśmiechu po obu stronach nosa, jakby ktoś je tam wyciął i blade oczy. Uśmiechnął się, pokazując dwie trzecie dziąseł i resztę zębów, błyskając złotymi koronkami.

— To on — powiedziała Chevette Washington tym swoim chrapliwym głosem. — To on zabił Sammy'ego.

A wtedy ten wielki długowłosy w brudnej koszulce, ten, którego Rydell zauważył przedtem na moście, wjechał rowerem w plecy Svobodova. I nie był to zwykły rower, tylko ogromny zardzewiały wehikuł z ciężkim stalowym koszykiem przyspawanym do kierownicy. Rower z obciążeniem na pewno ważył co najmniej z czterdzieści kilogramów, a drugie tyle złom, który wysypał się z kosza na Svobodova. Uderzenie rzuciło go twarzą na maskę patriota, od którego Freddie odskoczył jak oparzony kot. Długowłosy wylądował na przysypanym złomem Rosjaninie jak rozwścieczony niedźwiedź, chwycił go za uszy i zaczął tłuc jego twarzą o maskę. Orlovsky sięgnął po H K i w tym momencie Rydell zobaczył, jak Chevette Washington pochyla się i wyciąga coś zza cholewy buta. Dźgnęła tym w plecy Orlovsky'ego. Wyglądało to na śrubokręt. Trafiła w pancerz, który nosił pod koszulą, ale stracił równowagę w chwili, gdy naciskał spust.

Żadnego dźwięku nie można pomylić z tym, jaki wydaje bezłuskowa amunicja wystrzeliwana z superautomatycznej broni nastawionej na ogień ciągły. Nie jest to odgłos karabinu maszynowego, lecz potworny, przeciągły ryk. Pierwsza seria poszła w niebo, ale w następnej chwili Orlovsky usiłował skierować broń na uczepioną jego ramienia Chevette Washington. Druga seria poleciała w kierunku mostu. Ludzie z wrzaskiem zaczęli łapać dzieci i uciekać. Warbaby otworzył usta, jakby nie mógł uwierzyć własnym oczom. Rydell znalazł się za Orlovskym, kiedy ten znów próbował wycelować i — no cóż — to był po prostu jeden z tych momentów. Kantem stopy kopnął Rosjanina mniej więcej dwa centy merty pod kolanem i trzecia seria poszła pionowo w górę, gdy Orlovsky runął z łoskotem na bruk. Freddie próbował złapać Chevette Washington, chyba dopiero wtedy zobaczył wkrętak i w ostatniej chwili zasłonił się trzymanym oburącz laptopem. Śrubokręt przeszył na wylot komputer. Freddie wrzasnął i upuścił go. Rydell złapał za luźną obrączkę kajdanek, tę, którą miał przedtem na ręce i pociągnął. Otworzył przednie drzwi patriota po stronie pasażera i wciągnął ją za sobą. Siadając na fotelu kierowcy, widział, jak długowłosy uderza twarzą Svobodova o maskę samochodu, a kawałki złomu podskakują przy każdym uderzeniu.

Klucz. Zapłon.

Rydell zobaczył, jak zza kuloodpornej kamizelki Svobodova wypada telefon Chevette Washington i futerał z okularami światła wirtualnego. Opuścił szybę i sięgnął po nie ręką. Ktoś zestrzelił długowłosego ze Svobodova, pach, pach, pach, a Rydell, gwałtownie wrzucając wsteczny bieg, zobaczył faceta z policyjnego wozu trzymającego oburącz jakiś mały pistolet. Tak uczyli strzelać w akademii. Tył patriota uderzył w coś i Svobodov zleciał z maski w chmurze zardzewiałych łańcuchów i kawałków rur. Chevette Washington usiłowała wysiąść, więc musiał jedną ręką trzymać kajdanki, a drugą kręcić kółkiem, potem puścił je na moment, żeby zmienić bieg, i znów ją złapał. Drzwi po stronie pasażera zatrzasnęły się, gdy pomknął w kierunku mężczyzny o szerokim uśmiechu, który chyba strzelił jeszcze raz, zanim musiał szybko uskoczyć. Patriotem zarzucało w kałużach wody i Rydell ledwie ominął tył wielkiej pomarańczowej śmieciarki zaparkowanej przy pobliskim budynku. We wstecznym lusterku przez ułamek sekundy dostrzegł następujący obraz: most sterczący jak coś owiniętego wodorostami na tle szarzejącego nieba i Warbaby, robiący jeden sztywny krok, drugi, a za chwilę podnoszący do ramienia szczudło i celujący nim w samochód, niczym magiczną różdżką. To coś wystrzeliło z końca laski Warbaby'ego, rozbiło tylną szybę patriota i rzuciło wozem tak gwałtownie w prawo, że o mało się nie wywrócił.

— Jezu — powiedziała Chevette jak we śnie — co ty robisz?

Nie wiedział, ale przecież wziął i zrobił to, no nie?

24

Pieśń środkowego przęsła

Kiedy zgasły światła, Yamazaki zaczął szukać w ciemności swojej torby. Znalazłszy ją, wymacał w niej latarkę. W jej białym promieniu zobaczył, że Skinner spał z rozdziawionymi ustami, nakryty kocami i postrzępionym śpiworem. Yamazaki przeszukał kilka półek nad stołem: słoiczki z przyprawami, takie same słoiki zawierające stalowe śruby, zabytkowy bakelitowy telefon przypominający pochodzenie zwrotu „wykręcić numer”, rolki taśmy izolacyjnej różnej szerokości i koloru, zwoje grubego miedzianego drutu, elementy czegoś, co wyglądało na zestaw wędkarski i wreszcie pęk zakurzonych ogarków świec, ściągniętych sparciałą gumką. Wybrawszy najdłuższą z nich, znalazł zapalniczkę obok zielonej kempingowej kuchenki. Ustawiwszy świeczkę na białym talerzyku, zapalił ją. Płomyk zatrzepotał i zgasł. Z latarką w ręce podszedł do okna i dopchnął je w owalnej futrynie. Teraz świeca nie gasła, chociaż płomyk drżał i migotał w przeciągach, których nie dało się zlokalizować. Wróciwszy do okna, spojrzał na zewnątrz. Pogrążony w mroku most był niewidoczny. Deszcz zacinał niemal poziomo w okno, aż drobniutkie kropelki opryskiwały mu twarz przez pęknięcia szkła i skorodowane segmenty ołowianych ramek.

Przyszło mu do głowy, że ten pokój Skinnera można by przerobić na camera obscura. Gdyby usunąć środkowy fragment witrażowego okienka i zasłonić pozostałe, na przeciwległej ścianie powstałby odwrócony obraz. Yamazaki wiedział, że centralne przęsło, na którym opierał się środek mostu, było kiedyś uważane za największy na świecie aparat fotograficzny. W kompletnie ciemnym wnętrzu światło wpadające przez niewielki otwór tworzyło ogromny obraz dolnego poziomu, najbliższej wieży i otaczającej ją zatoki. Teraz serce przęsła zamieszkiwała niezliczona liczba hołdujących samotności mieszkańców mostu i Skinner stanowczo odradzał Yamazakiemu próbę odwiedzenia tego miejsca.

— Nie ma tam takich mansonów jak ci w chaszczach na Treasure, Scooter, ale lepiej ich nie niepokoić. Są w porządku, ale nie lubią, jak ktoś się tam kręci, rozumiesz?

Yamazaki podszedł do gładkiej wypukłości liny, sterczącej z podłogi. Widać było tylko owalny fragment, jak jakiś wzór matematyczny ledwie wystający z topologicznej powierzchni prezentacji komputerowej. Pochylił się, żeby dotknąć tej widocznej części, wygładzonej przez czyjeś ręce. Każda z tych trzydziestu siedmiu lin, zawierająca czterysta siedemdziesiąt dwa druty, miała utrzymać i utrzymywała ciężar około miliona funtów. Yamazaki wyczuwał coś, jakiś gigantyczny, słaby ruch, drżenie tej zabytkowe gładkiej struny grzbietowej. Zapewne to burza; most sam w sobie potrafił się poruszać, wydłużać i kurczyć w upały i mrozy; stalowe zęby przęseł miał wbite w skałę pod mułem zatoki, skałę, która nie drgnęła nawet podczas „Little Grande”.