Выбрать главу

Sięgnął ręką i złapał luźną obrączkę. Nie odrywając oczu od ulicy, zrobił z nią coś. Puścił. Teraz była zamknięta.

— Dlaczego to zrobiłeś?

— Żeby nie zaczepiła się o coś i nie przykuła cię do jakiejś klamki albo znaku drogowego…

— Zdejmij ją.

— Nie mam klucza.

— Zdejmij ją! — wrzasnęła.

— Schowaj ją w rękawie kurtki. To kajdanki Beretty. Naprawdę dobry sprzęt.

Odniosła wrażenie, że był zadowolony, mając o czym mówić i zaczął jechać trochę wolniej. Piwne oczy. Nie stary: może po dwudziestce. Tanie ciuchy w stylu K-mart, mokre. Jasnobrązowe włosy, ścięte krótko, ale nie przy skórze. Widziała, jak porusza mięśniami policzków, jakby żuł gumę.

— Dokąd jedziemy? — spytała.

— Niech mnie szlag, jeśli wiem — odparł, lekko przyspieszając.

— To ty powiedziałaś „w lewo”…

— Kim jesteś?

Zerknął na nią.

— Rydell. Berry Rydell.

— Barry?

— Berry. Przez „e”. Hej, to jakaś cholernie wielka ulica, ze światłami i wszystkim…

— W prawo.

— Gdzie mam…

— W prawo!

— Dobrze — powiedział i skręcił. — Dlaczego?

— To Haight. Mnóstwo ludzi do późna, gliniarze nie lubią tam zachodzić…

— Można tam porzucić samochód?

— Odwrócisz się na dwie sekundy, a przejdzie do historii.

— Są tam bankomaty?

— Yhm.

— O, jest jeden.

Na krawężnik, aż kawałki hartowanego szkła wypadły z rozbitej tylnej szyby. Nawet nie zauważyła, kiedy to się stało. Z tylnej kieszeni spodni wyjął przemoczony portfel i zaczął wyciągać z niego karty. Spojrzał na nią.

— Jeśli chcesz wyskoczyć z wozu i uciec — wzruszył ramionami — to masz okazję.

Potem sięgnął do kieszeni kurtki i wyjął okulary oraz telefon Codesa, który zgarnęła, gdy w „Dysydentach” zgasło światło. Ponieważ wiedziała od Lowella, że ludzie w tarapatach potrzebują telefonu, czasem bardziej niż czegokolwiek innego. Rzucił jej na podołek okulary tego faceta i telefon.

— Są twoje.

Później wysiadł, podszedł do bankomatu i zaczął wpychać weń karty. Siedziała tam, patrząc, jak automat wynurza się ze swojej pancernej obudowy, tak jak zawsze nieśmiało i ostrożnie, wysuwając swoje kamery, żeby monitorować transakcję. On stał, bębniąc palcami, z wargami ułożonymi jak do gwizdnięcia, ale nie wydając żadnego dźwięku. Popatrzyła na futerał i telefon, zastanawiając się, dlaczego po prostu nie wyskoczy i nie ucieknie, tak jak powiedział.

W końcu wrócił, przeliczając kciukiem zwitek banknotów, wepchnął je do kieszeni dżinsów i wsiadł. Pstryknął pierwszą kartę w kierunku bankomatu, który chował się do swojej skorupy jak krab.

— Nie wiem, jak zdołali tak szybko zablokować to konto, po tym jak uszkodziłaś laptopa Freddiego.

Pstryknął drugą. Potem ostatnią. Leżały przed bankomatem, który zasłonił się lexanową tarczą, błyskając maleńkimi hologramami w powodzi halogenowych świateł.

— Ktoś je zabierze — powiedziała.

— Mam nadzieję — rzekł — że weźmie i poleci z nimi na Marsa.

Potem zrobił coś na wstecznym biegu, wszystkimi czterema kołami, i ford podskoczył, wypadając na ulicę, a jakiś wóz przeleciał obok z wyciem hamulców i klaksonu, a kierowca rozdziawił usta w wielkie „O”. Chevette, która wciąż czuła się posłańcem, nawet się to spodobało. Tyle razy zajeżdżali jej drogę.

— Cholera — powiedział, przerzucając dźwignię biegów, aż znalazł potrzebny i ruszyli naprzód.

Kajdanki ocierały czerwoną szramę pozostawioną przez wpijającego się czerwonego robaka.

— Jesteś gliną?

— Nie.

— Ochroniarzem? Jak ci w hotelu?

— Nie.

— No to kim jesteś?

Światła lamp przesunęły się po jego twarzy. Wydawał się zastanawiać nad tym pytaniem.

— Wioślarzem na morzu gówna. Bez wioseł.

26

Kolorowi

Pierwszą, osobą, którą Rydell zobaczył, kiedy wysiadł z patriota, w bocznej uliczce przy Haight Street, był jednoręki i jednonogi mężczyzna na deskorolce. Kaleka leżał na brzuchu, na desce, odpychając się dziwnymi konwulsyjnymi ruchami, przypominającymi Rydellowi skurcze żabich kończyn. Inwalida miał prawą rękę i lewą nogę, co tworzyło pewną symetrię, jednak noga była pozbawiona stopy. Twarz, jakby w wyniku jakieś upiornej osmozy, miała barwę brudnego cementu, tak że Rydell nie potrafiłby określić koloru jego skóry. Włosy mężczyzny, jeśli jakieś miał, zakrywała czarna wełniana czapeczka, a resztę ciała czarny jednoczęściowy kombinezon, najwidoczniej pozszywany z kawałków grubej, gumowej rury. Mijając Rydella, spojrzał na niego, przejeżdżając przez pozostałe po burzy kałuże, kierując się do wylotu uliczki i mówiąc, a przynajmniej wydawało się, że mówi:

— Chcesz ze mną gadać? Chcesz ze mną gadać, to lepiej zamknij tę pieprzoną gębę…

Rydell stał z walizką w ręku i patrzył, jak kaleka odjeżdża. Coś zabrzęczało obok. To ten złom na skórzanej kurtce Chevette Washington.

— Chodź — powiedziała. — Chyba nie zamierzasz tu sterczeć.

— Widziałaś go? — zapytał Rydell, wskazując ręką w kierunku mężczyzny.

— Pobędziesz tu trochę, zobaczysz gorsze rzeczy.

Rydell obejrzał się na patriota. Zamknął go i zostawił klucz pod fotelem kierowcy, ponieważ nie chciał, żeby wyglądało to nazbyt łatwo, ale zapomniał o tylnej szybie. Jeszcze nigdy nie pragnął, żeby ukradziono mu samochód.

— Jesteś pewna, że ktoś go weźmie? — zapytał.

— Jeśli stąd nie znikniemy, to razem z nami.

Zaczęła iść. Poszedł za nią. Ceglane mury na wysokość wyciągniętej ręki były zasmarowane napisami nie przypominającmi żadnego znanego języka, może oprócz tego, jaki używany jest w dymkach kreskówek. Zaledwie skręcili za róg, na chodnik, kiedy Rydell usłyszał odgłos uruchamianego silnika patriota. Dostał gęsiej skórki, jakby słuchał opowieści o duchach, ponieważ nikogo tam nie dostrzegł, a teraz nie widział nawet kaleki na deskorolce.

— Patrz pod nogi — poradziła Chevette Washington. — Nie przyglądaj się im, kiedy nas miną, bo nas zabiją.

Rydell wpatrywał się w czubki swoich czarnych butów.

— Masz znajomości wśród złodziei samochodów?

— Idź. Nic nie mów. Nie patrz.

Usłyszał, jak patriot wytacza się z uliczki i zrównuje z nimi, jadąc powoli. Przy każdym kroku słyszał ciche chlupanie w butach; czyżby ostatnim uczuciem przed śmiercią miało być nieprzyjemne wrażenie, że ma mokre buty oraz skarpetki i nie będzie miał okazji ich zmienić?

Rydell usłyszał, jak samochód odjeżdża, prowadzony przez kierowcę zmagającego się z nie znanym układem amerykańskiej dźwigni biegów. Podniósł głowę.

— Nie rób tego.

— To twoi znajomi czy co?

— Lowell nazywa ich piratami zaułków.

— Kim jest Lowell?

— Widziałeś go w „Dysydentach”.

— W tamtym barze?

— To nie bar. Meta.

— Podają tam alkohol.

— Meta. Do przesiadywania.

— Bywasz tam? Ten Lowell tam bywa?

— Taak.

— Ty też?

— Nie — odparła ze złością.