— Hej — powiedział Rydell — ten facet w pelerynie, ten który strzelał…
Chciał powiedzieć o tym wielkim długowłosym na rowerze, ale ona chwyciła go za rękę, podzwaniając kajdankami.
— Sammy. On zastrzelił Sammy'ego, na górze u Skinnera. On… Przyszedł po okulary, a Sammy je miał, więc…
— Czekaj. Zaczekaj chwilkę. Te okulary. Wszyscy chcą je mieć. Ten facet je chce, Warbaby je chce…
— Co za Warbaby?
— Ten wielki czarny facet, który przestrzelił tylną szybę samochodu, którym uciekliśmy. Ten Warbaby.
— Myślisz, że ja wiem do czego służą?
— Nie wiesz dlaczego oni się za nimi uganiają?
Obrzuciła go spojrzeniem, jakim można by obdarzyć psa, który właśnie oznajmił ci, że to dobry moment, żeby postawić wszystkie pieniądze na los loterii.
— Zacznijmy od początku — zaproponował Rydell. — Powiedz mi, skąd masz te okulary.
— Dlaczego miałabym to zrobić?
Zastanowił się.
— Ponieważ nie żyłabyś już, gdyby nie moja pomoc.
Rozważyła jego słowa.
— Dobrze — powiedziała.
Może w herbacie grubasa rzeczywiście coś było, a może Rydell po prostu przekroczył pewien punkt, za którym zmęczenie ustępuje na chwilę i człowiek ma wrażenie, że jest przytomniejszy niż zwykle. Siedział, pijąc herbatę i słuchając dziewczyny, a gdy tak wciągnęła ją opowiadana historia, że zapomniała o przerzucaniu obrazków tatuaży na ekranie, robił to za nią.
Kiedy poukładało się wszystkie fakty we właściwej kolejności, była dziewczyną z Oregonu, nie miała żadnej rodziny, przybyła tu i zamieszkała na moście z tym starcem, prawdopodobnie stukniętym, który miał niesprawne biodro i potrzebował opieki. Potem dostała pracę i jeździła po San Francisco, rozwożąc przesyłki. Z okresu gdy chodził na piesze patrole w Knoxville, Rydell znał takich posłańców, ponieważ musiał im wręczać mandaty za jazdę po chodniku i naruszanie przepisów drogowych, a oni zawsze narzekali. Jednak zarabiali całkiem niezłe pieniądze, jeśli się starali. Ten Sammy, który — jak twierdziła — został zamordowany, też był posłańcem, czarnym facetem, który załatwił jej pracę w Allied.
A jej historia o tym, jak zabrała okulary z kieszeni pijaka na jakimś przyjęciu, na które przypadkiem trafiła w hotelu „Morrisey”, wydawała mu się zupełnie sensowna. Nie było to coś, co można by wymyślić na poczekaniu. Nie mówiła, że okulary tak jakoś wpadły jej w ręce, otwarcie wyznała, że je ukradła pod wpływem nagłego impulsu, bo facet był natrętny i niemiły. Drobne wykroczenie, gdyby te szkła nie okazały się tak cenne. Z opisu zidentyfikował mężczyznę z hotelu „Morrisey” jako tego dupka, którego uduszono kubańskim krawatem, niemieckiego obywatela Kostaryki, którym też może nie był, gwiazdę horroru z faksu Warbaby'ego, obiekt dochodzenia prowadzonego przez Svobodova i Orlovsky'ego. Jeżeli to właśnie robili.
— Cholera — powiedział w środku czegoś, co próbowała mu powiedzieć.
— Co?
— Nic. Mów dalej.
Rosjanie byli skorumpowani, zrozumiał to. Byli z wydziału zabójstw, ale mógł się założyć, że nawet nie prowadzili śledztwa w tej sprawie. Dostali się na miejsce zbrodni w ten sam sposób jak Warbaby, weszli do plików policyjnego komputera, a reszta to zasłona dymna na użytek Rydella, wynajętego pomocnika. A co mówił Freddie, że DatAmerica i IntenSecure to zasadniczo jedno i to samo?
Tymczasem Chevette Washington rozkręciła się, jak to czasem robią ludzie, kiedy już zaczną mówić. Opowiadała, że Lowell — nie ten skin, ale ten z fryzurą, który właściwie był przez jakiś czas niby jej chłopakiem — to facet, który jest w stanie robić różne rzeczy z komputerami, jeśli dasz mu pieniądze, co trochę je przerażało, bo wiecznie mówił o gliniarzach i jak to nie musi się ich bać.
Rydell kiwał głową, machinalnie przerzucając kilka następnych tatuaży — tej damulki z różowymi goździkami biegnącymi w dół krocza — lecz w rzeczywistości słuchał własnych myśli. Hernandez był IntenSecure, „Morrisey” to IntenSecure, Warbaby był IntenSecure, Freddie powiedział, że DatAmerica i IntenSecure to jedno i to samo…
— …Żądzy…
Rydell zamrugał. Chuderlawy gość ze smutną podobizną J.D.Shapely'ego na piersi. Każdy byłby smutny, gdyby włosy wyrastały mu z oczu.
— Co?
— Republika. Republika Żądzy.
— Cóż to takiego?
— To dlatego Lowell mówi, że gliniarze nigdy nic mu nie zrobią, ale ja powiedziałam mu, że ma pomieszane we łbie.
— Hackerzy — mruknął Rydell.
— Nie słyszałeś ani słowa z tego, co mówiłam.
— Nie — rzekł Rydell — to nieprawda. Żądza. Republika. Powtórz to jeszcze raz, dobrze?
Wzięła pilota, włączyła ogoloną głowę ze słońcem na samym czubku i planetami orbitującymi aż do uszu, dłoń z rozdziawionymi ustami na grzbiecie, stopę pokrytą niebiesko-zielonymi gadzimi łuskami.
— Mówiłam, że Lowell pieprzy o tym, jak to jest powiązany z Republiką Żądzy, że oni wszystko wyciągną z komputerów, więc każdy, kto mu wejdzie w drogę, pożałuje.
— Nie gadaj — zainteresował się Rydell. — Widziałaś ich kiedyś?
— Ich się nie spotyka — odparła — nie żywych. Można z nimi tylko porozmawiać przez telefon. Albo zakładając gogle; to jest najgorsze.
— Dlaczego?
— Bo wyglądają jak homary lub inne gówna. Albo gwiazdy telewizji. Cokolwiek. Sama nie wiem, dlaczego ci o tym mówię.
— Ponieważ inaczej zasnąłbym i jak moglibyśmy zdecydować, czy chcemy mieć stopy w łuskach czy goździki w kroku?
— Teraz twoja kolej — stwierdziła i siedziała, czekając, aż zacznie.
Powiedział jej, że jest z Knoxville i skończył akademię, że zawsze oglądał „Gliniarzy w opałach”, a kiedy został gliniarzem i wpakował się w tarapaty, wyglądało na to, że sam zostanie gwiazdą tego programu. Ściągnęli go do Los Angeles, ponieważ nie chcieli, by dorosłe ofiary satanistów odebrały im widzów, ale potem zaczęły się te morderstwa Pooky Bear i jakby stracili zainteresowanie, więc musiał przejść do IntenSecure i jeździć Gunheadem. Opowiedział jej o Subletcie i mieszkaniu wynajmowanym razem z Kevinem Tarkovskym w Mar Vista, ledwie napomykając o tej historii z Republiką Żądzy i tej nocy, kiedy wjechał Gunheadem do rezydencji Schonbrunna w Benedict Canyon. O tym, jak Hernandez przyszedł do niego po paru dniach, które wydawały się latami, i oznajmił, że znalazł mu zajęcie — tak został kierowcą Warbaby'ego. Chciała wiedzieć, czym się zajmują łowcy skalpów, więc wyjaśnił jej, co powinni, a co jego zdaniem naprawdę robią, a wtedy stwierdziła, że wyglądają na niezbyt sympatycznych facetów.
Kiedy skończył, tylko spojrzała na niego.
— To wszystko? W ten sposób znalazłeś się tu i tym się zajmujesz?
— Taak — odparł. — Chyba tak.
— Jezusie — powiedziała. Lekko potrząsnęła głową. Oboje patrzyli na przesuwające się na ekranie wzory pokrywające całe ciało, jedne z nich w formie staromodnych obwodów drukowanych.
— Twoje oczy — powiedziała i ziewnęła — są jak dwie dziury wysikane w śniegu.
Ktoś zapukał do drzwi. Uchyliły się odrobinę i ktoś, nie ten facet podzwaniający przy chodzeniu, zapytał:
— Udało wam się wybrać jakiś wzór? Henry poszedł do domu…
— Po prostu trudno nam zdecydować — odrzekła Chevette Washington — jest ich tak wiele, a chcemy wybrać odpowiedni.
— Doskonale — stwierdził znudzony głos. — Szukajcie dalej.
— Pokaż mi te okulary — powiedział Rydell.
Sięgnęła i podniosła kurtkę. Wyjęła futerał z okularami i telefon. Podała mu szkła. Futerał był zrobiony z jakiegoś ciemnego materiału, cienkiego jak skorupa jajka, twardego jak stal. Otworzył. Okulary wyglądały dokładnie tak jak te Warbaby'ego. Grube czarne oprawki, szkła zupełnie ciemne. Dziwnie się je trzymało — były nieoczekiwanie ciężkie.