Выбрать главу

Chevette otworzyła panel telefonu.

— Hej — powiedział Rydell. — Na pewno znają ten numer. Spróbujesz gdzieś zadzwonić, a nawet odebrać rozmowę, a będą tu za dziesięć minut.

— Tego numeru nie mają — odparła. — To jeden z telefonów Codesa. Zabrałam go ze stolika, kiedy zgasło światło.

— Zdaje się, że powiedziałaś, że nie kradniesz.

— No cóż — mruknęła — jeśli miał go Codes, to oznacza, że już był skradziony. Codes wymienia je z ludźmi w mieście, a Lowell załatwia kogoś, kto je podłącza i zmienia numery. — Postukała w panel i przyłożyła słuchawkę do ucha. — Głuchy — stwierdziła, wzruszając ramionami.

— Daj — powiedział Rydell, kładąc okulary na udach i biorąc telefon. — Może zamoczył się albo przekrzywiła się bateria. Na co wymienia je Codes?

Przesunął kciukiem po tylnej ściance aparatu, szukając miejsca, gdzie się go otwiera.

— No… na różne rzeczy.

Odchylił denko. Obok baterii zobaczyła ciasny zwitek hermetycznego woreczka. Plastik wypchnął baterię z gniazda. Rydell wyjął woreczek i rozwinął go.

— Takie rzeczy?

— Yhm.

— Tym handluje?

— Yhm.

Spojrzał na nią.

— Jeśli to jest 4-tiobuskalina, to ściśle kontrolowana substancja.

Popatrzyła na woreczek szarawego proszku, a potem na niego.

— Przecież już nie jesteś policjantem.

— Ty nie handlujesz tym, prawda?

— Nie. No, zdarzyło mi się raz czy dwa. Lowell robił to czasem.

— Cóż, nie rób tego, kiedy jesteś ze mną, bo ja widziałem, co to wyprawia z człowiekiem. Miłym, normalnym ludziom, którzy zażyją trochę tego świństwa, zupełnie odbija szajba. — Postukał palcem w woreczek. — Jest tego dość, żeby kilku ludziom popieprzyć w głowach tak, że nie uwierzyłabyś.

Oddał jej woreczek i podniósł telefon, usiłując włożyć baterię na miejsce.

— Widziałam — powiedziała. — Widziałam, co to zrobiło z Lowellem…

— Jest sygnał — przerwał jej. — Do kogo chcesz zadzwonić?

Zastanowiła się, a potem wzięła telefon i zamknęła panel.

— Chyba nie mam do kogo.

— Ten stary ma telefon?

— Nie — odparła i skuliła się. — Boję się, że i jego zabili. Przeze mnie…

Rydell nie wiedział, co na to powiedzieć. Był zbyt zmęczony, żeby przerzucać obrazy. Jakiś facet z flagą konfederatów na ramieniu. Zupełnie jak w domu. Zerknął na nią. Nie wyglądała na równie zmęczoną jak on. Tak to jest być młodym, pomyślał. Miał szczerą nadzieję, że nie była na lodzie, pląsie, ani innym świństwie. Może po prostu jeszcze nie minął jej szok. Powiedziała, że Sammy został zabity, a obawia się o życie dwóch innych. Najwyraźniej znała tego faceta, który wjechał rowerem na plecy Svobodova, ale jeszcze nie wiedziała, że go zabili. Zabawne jak wielu rzeczy nie zauważa się podczas walki. No cóż, nie widział powodu, żeby jej o tym mówić, nie teraz.

— Spróbuję zadzwonić do Fontaine'a — powiedziała, znów otwierając telefon.

— Do kogo?

— Naprawia Skinnerowi elektrykę i inne rzeczy.

Wybrała numer, przyłożyła słuchawkę do ucha. Zamknął oczy i tak mocno uderzył głową o oparcie kanapy, że prawie się obudził.

27

Po burzy

— Śmierdzi szczynami — rzekł z wyrzutem Skinner, budząc Yamazakiego ze snu, w którym ten stał obok J.D. Shapely'ego na rozległej mrocznej równinie, przed czarną i nie kończącą się ścianą, zapisaną imionami zmarłych.

Yamazaki podniósł głowę. Ciemny pokój. Światło wpadające przez owalne okno.

— Co ty tu robisz, Scooter?

Yamazakiego bolały pośladki i krzyż.

— Burza — powiedział, jeszcze na pół we śnie.

— Jaka burza? Gdzie dziewczyna?

— Nie ma jej. Nie pamiętasz? Loveless?

— O czym ty mówisz? — Skinner dźwignął się na jednym łokciu, wykopując się spod koców i śpiwora, z obrzydzeniem krzywiąc pokrytą siwą szczeciną twarz. — Potrzebna mi kąpiel. Suche rzeczy.

— Loveless. Znalazł mnie w barze. Zmusił, żebym go tu przyprowadził. Pewnie śledził mnie wcześniej, kiedy stąd wychodziłem i…

— Jasne. Zamknij się, Scooter, dobrze? — Yamazaki zamknął usta. — Teraz potrzebujemy trochę wody. Gorącej. Najpierw na kawę, a potem, żebym mógł się umyć. Wiesz, jak zapalić kuchenkę Colemana?

— Co?

— Tę zieloną rzecz tam, z czerwonym zbiornikiem z przodu. Spróbuj otworzyć, a ja powiem ci, jak go napompować.

Yamazaki wstał, krzywiąc się z bólu w krzyżu, po czym pokuśtykał w kierunku pomalowanego na zielono pudełka, które wskazał mu Skinner.

— Znów poszła pieprzyć się z tym swoim wybrylantynowanym chłopakiem. Nie ma z niej żadnego pożytku, Scooter…

Stał na dachu budki Skinnera, z nogawkami łopoczącymi na wietrze, który nie nosił śladów niedawnej burzy, spoglądając na miasto oblane dziwnym stalowym blaskiem, wciąż mając w oczach oderwane strzępy snu… Shapely przemówił do niego głosem młodego Elvisa Presleya. Powiedział, że przebaczył swoim zabójcom. Yamazaki spojrzał na sterczący róg Transamerica, obandażowany stalową opaską założoną po „Little Grande”, znów słysząc głos ze snu. „Oni po prostu nie wiedzieli, co czynią”. Skinner klął, na dole, myjąc się gąbką namoczoną w wodzie podgrzanej na Colemanie. Yamazaki pomyślał o swoim promotorze z uniwersytetu w Osace.

— Mam to w nosie — powiedział po angielsku do San Francisco.

Całe to miasto to Thomasson. Może cała Ameryka to Thomasson. Jak oni mogli pojąć to w Osace, w Tokio?

— Hej, tam na dachu! — zawołał ktoś. Yamazaki odwrócił się i zobaczył czarnoskórego mężczyznę na szczycie plątaniny wsporników otaczających górny koniec windy Skinnera. Nieznajomy miał na sobie gruby tweedowy płaszcz i szydełkową czapeczkę. — Nic się wam nie stało? Jak się ma Skinner?

Yamazaki zawahał się, wspomniawszy Lovelessa. Jeśli Skinner lub ta dziewczyna mają wrogów, to jak ich rozpoznać?

— Jestem Fontaine — powiedział tamten. — Chevette zadzwoniła do mnie, kazała mi tu przyjść i sprawdzić, czy Skinner przetrwał burzę. Zajmuję się tu przewodami, dbam o to, żeby jego winda chodziła.

— Kąpie się teraz — rzekł Yamazaki. — Podczas burzy trochę się… pogubił. Zdaje się niczego nie pamiętać.

— Za pół godziny podłączę wam prąd. Chciałbym móc to samo powiedzieć wszystkim. Poszły cztery transformatory. Mamy pięciu zabitych i słyszałem o dwudziestu rannych. Skinner ma kawę?

— Tak.

— Chętnie wypiłbym filiżankę.

— Tak, proszę — rzekł Yamazaki i skłonił się. Czarnoskóry uśmiechnął się. Yamazaki pospiesznie zszedł po drabince. — Skinner-san! Mężczyzna nazwiskiem Fontaine, to pana przyjaciel?

Skinner wciskał się w pożółkłą przeciwpotną bieliznę.

— Beznadziejny partacz. Nadal nie ma prądu…

Yamazaki odsunął zasuwkę włazu i otworzył go. Po dłuższej chwili na dole pojawił się Fontaine, niosąc w obu rękach zniszczone torby na narzędzia. Postawiwszy jedną na podeście, a drugą zarzuciwszy na ramię, zaczął wchodzić.

— Poszły ogniwa — powiedział Skinner, gdy Fontaine wszedł przez właz, wpychając przed sobą torbę. Stary miał na sobie co najmniej trzy flanelowe koszule, nierówno powpychane za pasek wiekowych, wełnianych, wojskowych spodni.