Rydell obrócił się, spojrzał na siedzącą dziewczynę, jej gołe nogi gładkie i muskularne, zupełnie białe w nikłym świetle. Mężczyzna pociągnął łyk coli, obserwując go znad brzegu puszki. Odstawił ją na konsolę i otarł wargi wierzchem opiętej rękawiczką dłoni.
— Niezłe, no nie, Rydell? — Ruchem głowy wskazał na Chevette. — Jest na co popatrzeć, nie powiem. — Rydell spojrzał na niego. — Czy to cię niepokoi, Rydell?
Nie odpowiedział. Mężczyzna znów wydał ten dźwięk, który mógłby być śmiechem. Upił trochę coli.
— Myślisz, że załatwienie tego zasrańca w hotelu sprawiło mi przyjemność?
— Nie wiem.
— Tak myślisz. Wiem, sądzisz, że bawi mnie mokra robota. I tak było, naprawdę. A wiesz na czym polega różnica?
— Różnica?
— Nie stanął mi, kiedy to robiłem. Oto różnica.
— Znałeś go?
— Co?
— Pytam, czy miałeś coś przeciwko niemu, dlaczego to zrobiłeś?
— Och, można powiedzieć, że go dobrze znałem. Tak jak nikogo nie powinno się znać. Wiedziałem o wszystkim, co robił. Zasypiałem, słuchając jego oddechu. Doszło do tego, że mogłem powiedzieć, ile wypił, słysząc jego oddech.
— Pił?
— Tak. Był Serbem. Ty byłeś policjantem, prawda?
— Taak.
— Musiałeś kiedyś kogoś śledzić?
— Nie zaszedłem tak wysoko.
— To zabawne, kiedy się ich szpieguje. Podróżuje z nimi. Oni cię nie znają. Nie wiedzą, że tam jesteś. Och, domyślają się. Zakładają, że są pilnowani. Jednak nie wiedzą, kim jesteś. Czasem widzisz, jak przyglądają się komuś, na przykład w holu jakiegoś hotelu i wiesz, że uważają, iż zdemaskowali swego prześladowcę. Jednak zawsze się mylą. A kiedy ich tak pilnujesz, Rydell, przez kilka miesięcy, to zaczynasz ich kochać. — Rydell zobaczył, jak napięte białe uda Chevette Washington lekko zadrżały. — Jednak potem, po kilku następnych miesiącach, dwudziestu lotach, dwóch tuzinach hoteli, wszystko zaczyna się zmieniać…
— Już ich nie kochasz?
— Nie. Już nie. Zaczynasz czekać na to, że coś spieprzą. Chcesz, żeby zawiedli zaufanie. Ponieważ pełne zaufanie to w przypadku kuriera straszna rzecz. Straszna.
— Kuriera?
— Spójrz na nią, Rydell. Ona wie. Chociaż rozwozi tylko poufne papiery po San Francisco, jest kurierem. Ufają jej. Dane stają się namacalne. Ona je dostarcza. Przewozisz je, prawda, mała?
Nadal siedziała nieruchomo jak sfinks, wbijając białe palce w szare obicie środkowego fotela.
— To właśnie robię, Rydell. Patrzę, jak przewożą przesyłki. Pilnuję ich. Czasem jacyś ludzie próbują im je odebrać. — Dopił colę. — Zabijam tych ludzi. Prawdę mówiąc, to najlepsza część tej roboty. Byłeś kiedyś w San Jose, Rydell?
— W Kostaryce?
— Zgadza się.
— Nigdy.
— Tam ludzie wiedzą, jak żyć.
— Pracujesz dla banku danych.
— Nie powiedziałem tego. Ktoś inny musiał o tym donieść.
— On też dla nich pracował. Przewoził te okulary dla kogoś, z Kostaryki, a ona je zabrała.
— Ucieszyłem się z tego. Bardzo się ucieszyłem. Mieszkałem obok. Wszedłem przez drzwi łączące nasze pokoje. Przedstawiłem się. Spotkał Lovelessa. Po raz pierwszy i ostatni.
Lufa nie poruszyła się, ale drugą ręką zaczął drapać się po głowie. Czochrał się, jakby miał pchły.
— Lovelessa?
— Moje nom. Nom de thing. — Z jego ust popłynął potok stów, które Rydell uznał za hiszpańskie, ale zrozumiał tylko nombre de cośtam. — Myślisz, że ona ma ciasną, Rydell? Lubię właśnie takie.
— Jesteś Amerykaninem?
Lekko przechylił głowę, słysząc to pytanie, a jego oczy zamętniały na moment, lecz zaraz ożywiły się znowu, jasne jak chromowany pierścień wokół wylotu lufy.
— Wiesz, kto wymyślił ten bank danych, Rydell?
— Kartele. Kolumbijczycy.
— Zgadza się. Ściągnęli pierwsze systemy ekspertowe do Ameryki Środkowej w latach osiemdziesiątych, żeby koordynować transporty. Ktoś musiał im je zainstalować. Trwała wojna narkotykowa. Wielu Amerykanów było po drugiej stronie barykady.
— No — powiedział Rydell — teraz robimy tu własne narkotyki, no nie?
— Jednak oni mają bank danych. Nie potrzebują już narkobiznesu. Są tym, czym kiedyś była Szwajcaria. Jedynym miejscem na świecie, gdzie ludzie przechowują to, czego nie mogą schować nigdzie indziej.
— Jesteś chyba trochę za młody, żebyś to ty im w tym pomógł.
— Mój ojciec. Znasz swojego ojca, Rydell?
— Jasne.
Przynajmniej do pewnego stopnia.
— Ja nie. Przez to musiałem poddać się długotrwałej terapii.
Cieszę się, że dała wyniki, pomyślał Rydell.
— A Warbaby też pracuje dla banku danych?
Na czole mężczyzny perlił się pot. Otarł go grzbietem dłoni, w której trzymał pistolet, ale natychmiast ponownie wycelował w Rydella.
— Włącz światła, Rydell. Powoli. Zdejmij lewą rękę z kierownicy.
— Dlaczego?
— Dlatego, że będziesz martwy, jeśli tego nie zrobisz.
— W porządku, ale po co?
— Zrób to, dobrze?
Pot zalewał mu oczy. Rydell zdjął lewą rękę z kierownicy, włączył światła, przełączył na długie. Dwa strumienie światła padły na rząd nieczynnych sklepów, plastikowych szyldów pokrytych kurzem. Ten na wprost lewego reflektora głosił DZIURA.
— Dlaczego ktoś nazwał tak swój sklep?
— Próbujesz popieprzyć mi w głowie, Rydell?
— Nie, ale to taka dziwna nazwa. Wszystkie te sklepy są teraz jak dziury…
— Warbaby to tylko najemnik. IntenSecure wzywa go, kiedy robi się zamieszanie. Zawsze to robią, zawsze…
Samochód stał na placyku, w centrum handlowym, gdzie wszystkie sklepy miały wystawy zabite deskami lub zamalowane na biało. Znajdowało się pod ziemią albo było całkowicie zadaszone.
— A zatem, kiedy ona ukradła okulary z hotelu pilnowanego przez IntenSecure, wezwali Warbaby'ego?
Rydell spojrzał na Chevette Washington. Wyglądała jak jedna z tych chromowanych rzeczy na maskach antycznych samochodów, tyle że miała gęsią skórkę na udach. Nie było tu zbyt ciepło, więc Rydell uznał, że jednak znajdują się pod ziemią.
— Wiesz co, Rydell?
— Co?
— Nie masz o niczym pojęcia. Mówię ci, ty w ogóle nie orientujesz się w sytuacji. To zbyt skomplikowane dla kogoś takiego jak ty. Nie wiesz, jak powiązać fakty. IntenSecure należy do kompanii, której własnością są informacje w tych okularach.
— Singapur — mruknął Rydell. — DatAmerica też jest własnością Singapuru?
— Nie możesz tego udowodnić. Kongres też nie mógł.
— Spójrz na te szczury…
— Mieszasz mi we łbie…
Rydell patrzył, jak ostatni z trzech szczurów znika we wnętrzu sklepu o nazwie DZIURA. Weszły przez kratkę wentylacyjną albo inny otwór. Dziurę.
— Nie. Widziałem je.
— Czy przyszło ci do głowy, że nie siedziałbyś tu, gdyby Lucius pieprzony Warbaby nie jeździł w zeszłym miesiącu na wrotkach?
— Co takiego?
— Załatwił sobie kolano. Warbaby nie może prowadzić, więc zjawiasz się ty. Pomyśl o tym. Co ci to mówi o ostatniej fazie kapitalizmu?
— O czym?
— Niczego was nie uczą w tej Akademii Policyjnej?
— Uczą. Wielu rzeczy — odparł Rydell, myśląc: na przykład jak rozmawiać z takimi pierdolcami, kiedy jest się zakładnikiem, tyle że jakoś nie mógł sobie przypomnieć, na czym to polega. Zdaje się, że trzeba zachęcać ich do gadania i nie spierać się. — Dlaczego wszyscy uganiają się za tymi szkłami jak kot z pęcherzem?