— Zamierzają odbudować San Francisco. Dosłownie od podstaw. Tak jak robią to z Tokio. Zaczną od wkomponowania siedemnastu kompleksów mieszkalnych w istniejącą infrastrukturę. Osiemdziesięciopiętrowe domy z biurami i mieszkaniami, ze sklepami oraz apartamentami na dole. Całkowicie samowystarczalne. Paraboliczne anteny, generatory mocy. Nowe budynki, człowieku, będą pożerać własne ścieki.
— Kto będzie pożerać ścieki?
— Te budynki. Oni zamierzają tego dokonać, Rydell. Tak jak teraz robią to w Tokio. Taki tunel pod zatoką…
— Sunflower — powiedziała Chevette i zaraz zrobiła taką minę, jakby tego pożałowała.
— Ktoś patrzył przez te… — Błysnęły złote zęby.
— Hmm, oni… — Rydell postępował zgodnie z instrukcją rozmowy z uzbrojonym szaleńcem.
— Tak?
— No to w czym problem? Chcą to zrobić, pozwólmy im.
— Problem polega na tym — zaczął Loveless, zaczynając rozpinać koszulę — że miasto wielkości San Francisco ma mniej więcej takie pojęcie o tym, czego chce, a raczej czego powinno chcieć, jak ty. A więc niewielkie. Są ludzie, miliony ludzi, którzy sprzeciwialiby się nawet istnieniu tego planu. A ponadto ceny nieruchomości…
— Nieruchomości?
— Znasz trzy najważniejsze czynniki wpływające na cenę nieruchomości?
Pierś Lovelessa, bezwłosa i sztucznie pigmentowana, lśniła od potu.
— Trzy?
— Lokalizacja, lokalizacja i jeszcze raz lokalizacja.
— Nie rozumiem.
— I nigdy nie zrozumiesz. Tymczasem ludzie, którzy wiedzą, gdzie kupować, i gdzie postawić wieżowce, zrobią to. Zgarną wszystko.
Rydell zastanowił się.
— Ty widziałeś te plany, prawda?
Loveless kiwnął głową.
— W Mexico City. Zostawił je w pokoju. Nigdy, przenigdy nie powinien tego robić.
— Tak jak ty nie powinieneś patrzeć? — wyrwało się Rydellowi.
Pomimo zimna Loveless cały spływał potem. Jakby wysiadł mu cały układ termoregulacji. Mrugał oczami i ocierał zalewający je pot.
— Robiłem swoje. Moją robotę. Wiele razy. Latami. Mój ojciec też. Ty nie widziałeś, jak oni tam żyją. W rezydencjach. Ludzie tutaj nie mają pojęcia, co potrafią zdziałać pieniądze. Nigdy też nie widzieli takiej góry forsy. Oni tam żyją jak bogowie. Niektórzy mają ponad sto lat, Rydell…
W kącikach ust Lovelessa pokazały się białe kłaczki śliny i Rydell znów przypomniał sobie mieszkanie dziewczyny Turveya, jego oczy, i dopiero teraz pojął, co ona zrobiła. Chevette wsypała całą torebkę pląsu do coli, którą mu przyniosła. Rozsypała trochę przy wsypywaniu do puszki, więc ulała trochę napoju i spłukała wierzch. Loveless rozpiął koszulę do pasa, czarny materiał jeszcze pociemniał od potu, a jego twarz zrobiła się czerwona.
— Loveless… — zaczął Rydell, nie mając pojęcia, co powiedzieć, ale wtedy facet wrzasnął przeraźliwie, piskliwym nieludzkim jękiem królika wpadającego w sidła i zaczął walić kolbą pistoletu w ciasno opięte dżinsami krocze, jakby przywarło tam jakieś okropne stworzenie, które musiał zabić. Broń strzelała przy każdym uderzeniu, wybijając w pokrytej wykładziną podłodze dziury wielkości pięciodolarówek. Chevette Washington zeskoczyła z konsoli jak wystrzelona z procy, przeleciała nad środkowym fotelem i wylądowała w kabinie z tyłu. Loveless zamarł, drżąc, jakby wszystkie atomy jego ciała jednocześnie przemieściły się na inne orbity. Potem uśmiechnął się, bo być może zdołał zabić to, co dobierało mu się do krocza, ponownie wrzasnął i zaczął strzelać przez szybę. Jedyne co w tym momencie przyszło Rydellowi do głowy, to słowa pewnego instruktora, według którego przy przedawkowaniu pląsu nadmierna dawka PCP to jak aspiryna popita cola. Chevette Washington też chyba całkiem ześwirowała, bo sądząc po odgłosach, usiłowała wykopać tylne drzwiczki vana.
— Mają po sto lat, te pierdoły — powiedział Loveless i jakby zatkał, wymieniając pusty magazynek na nowy — a to jeszcze nie koniec…
— Tam — powiedział Rydell. — Obok „Dziury”…
— Kto?
— Svobodov — odparł Rydell, podejrzewając, że to zadziała.
Niewielki pistolet wypluł serię pocisków jak miazgacz kawałki gumy. Przy trzecim Rydell sięgnął ręką, odblokował zamek drzwi i wytoczył się z wozu. Wylądował plecami na jakichś puszkach i czymś, co spłaszczyło się jak styropianowe kubki. Przetoczył się. Turlał się, aż zatrzymała go jakaś przeszkoda. Te małe pociski wywalały wielkie dziury w zamalowanych na biało witrynach nieczynnych sklepów. Cała szyba runęła z głośnym trzaskiem. Słyszał, jak Chevette Washington łomocze w tylne drzwi vana i pożałował, że nie może jej uciszyć.
— Hej! Loveless! — Strzały ucichły. — Svobodov dostał! — Chevette wciąż bębniła. Jezu. — Potrzebuje karetki!
Na czworakach, zza jakiejś niskiej fontanny cuchnącej chlorem i kurzem, zobaczył, jak Loveless niezdarnie wysiada po stronie kierowcy, z twarzą śliską i lśniącą od potu. Rydell zrozumiał, że facet jest tak dobrze wyszkolony, że instynktownie usiłuje robić swoje mimo przedawkowania pląsu. Wciąż poruszał się tak, jak uczono na szkoleniu w szybkim strzelaniu, trzymając oburącz pistolet, skulony, wodząc lufą w poszukiwaniu celu. Chevette zaś za wszelką cenę usiłowała wykopać tylne drzwi vana, zrobione z hekscelu lub równie odpornego draństwa. Potem Loveless wpakował w nie parę kul i nagle przestała.
30
Karnawał dusz
O czwartej Yamazaki zszedł po schodkach, po których wchodził z Lovelessem po ciemku poprzedniej nocy. Fontaine poszedł — dwadzieścia minut przed tym, zanim włączono prąd — zabierając ze sobą, mimo protestów Skinnera, wielki tobół prania. Skinner przez cały dzień segregował zawartość zielonej skrzynki na narzędzia, tej którą przewrócił, szukając nożyc do cięcia drutu. Yamazaki obserwował dłonie starego, dotykające kolejno każdego przedmiotu, wyobrażając sobie, że dostrzega chwilowy przypływ sił lub zręczności, a może tylko wspomnienie podjętych, zaniechanych czy skończonych zadań.
— Narzędzia zawsze można sprzedać — głośno rozmyślał Skinner — na pewno ktoś je kupi. Tylko potem potrzebujesz akurat tych, których się pozbyłeś. — Yamazaki nie znał angielskich nazw większości narzędzi, a wielu nigdy jeszcze nie widział. — Okrąglak — powiedział Skinner, trzymając w dłoni brązowy od rdzy, długi kawałek stali, groźnie sterczący mu spomiędzy palców. — Bardzo przydatna rzecz, Scooter, ale większość ludzi nie widziała go na oczy.
— Do czego służy, Skinner-san?
— Do powiększania okrągłych otworów. Poszerza je, równomiernie, jeśli właściwie go używasz. Najczęściej w blasze, ale także w plastiku i syntetykach. We wszystkim cienkim i dość sztywnym. Oprócz szkła.
— Masz wiele narzędzi, Skinner-san.
— Nigdy nie nauczyłem się dobrze posługiwać większością z nich.
— Jednak zbudowałeś ten pokój.
— Widziałeś kiedyś prawdziwego cieślę przy pracy, Scooter?
— Raz, kiedyś — odparł Yamazaki, wspominając pokaz na festiwalu, migoczące ostrza, zapach ciętego cedru. Pamiętał wygląd drewna, kremowego i gładkiego. Wznoszono herbaciarnię, na czas trwania festiwalu. — Drewno jest wielką rzadkością w Tokio, Skinner-san. Nie znajdzie się tam wyrzuconego kawałeczka, nawet najmniejszego.
— Tu też nie tak łatwo je znaleźć — rzekł Skinner, próbując kciukiem ostrze dłuta. Czy miał na myśli Amerykę, San Francisco czy most? — Zanim podłączono nam prąd, paliliśmy drewno wyłowione z rzeki. Miastu nie podobało się to. Zanieczyszczało powietrze, Scooter. Teraz rzadko to robimy.