Wreszcie dojechali do stacji Shella. Można było ją rozpoznać po kształcie metalowych słupów podtrzymujących kiedyś szyld. Drzwi do męskiej ubikacji były wyrwane z zawiasów, do damskiej zamknięte na kłódkę. Automat najwidoczniej został kiedyś ostrzelany z broni maszynowej. Rydell przejechał vanem na tyły i zobaczył oryginalną przyczepę mieszkalną Airstream, taką samą, w jakiej mieszkał sąsiad ojca w Tampa. Jakiś mężczyzna klęczał nad hibachi, mieszając coś w garnku, a dwa czarne labradory obserwowały go uważnie. Rydell zaparkował, sprawdził, czy Chevette Washington oddycha i wysiadł. Podszedł do człowieka przy hibachi, który już wstał i ocierał dłonie o nogawki czerwonego kombinezonu. Miał na głowie starą wędkarską czapeczkę khaki ze sterczącym, co najmniej dwudziestocentymetrowym daszkiem. Nitki wyszytego na kombinezonie znaku Shella wystrzępiły się i wyblakły.
— Zabłądziłeś — powiedział mężczyzna — czy masz jakieś problemy?
Rydell ocenił go na co najmniej siedemdziesiątkę.
— Nie, proszę pana, po prostu zgubiłem drogę. — Rydell popatrzył na czarne labradory. Odpowiedziały mu czujnym spojrzeniem. — Pańskie psy nie wyglądają na zadowolone z tego, że mnie widzą.
— Rzadko widują obcych.
— Pewnie. Mogę to sobie wyobrazić.
— Mam też parę kotów. Teraz daję im wszystkim suchy pokarm. Koty czasem złapią jakiegoś ptaka albo myszy. Mówisz, że zgubiłeś się?
— Tak, proszę pana. Nie wiem nawet, w jakim jesteśmy stanie.
Mężczyzna splunął.
— Witaj w klubie, synu. Kiedy byłem w twoim wieku, to wszystko była Kalifornia, jak Pan Bóg przykazał. Teraz mówią mi, że Południowa, a wiesz, co to naprawdę jest?
— Nie, proszę pana. Co?
— Kupa końskiego gówna. Tak samo jak ta kobieta koczująca w Białym Domu. — Zdjął wędkarską czapeczkę, odsłaniając parę srebrnobiałych, nowotworowych szram, otarł czoło brudną chusteczką i znów ją włożył. — Mówisz, że się zgubiłeś, tak?
— Tak, proszę pana. Mam zepsuty system nawigacyjny.
— A umiesz czytać zwykłą mapę?
— Tak, proszę pana.
— Do diabła, co jej się stało w głowę? — zapytał stary, patrząc przez ramię Rydella.
Ten odwrócił się i zobaczył Chevette Washington przechyloną przez fotel kierowcy, spoglądającą na nich.
— Tak sobie obcięła włosy.
— Niech mnie licho — mruknął mężczyzn. — A byłaby całkiem ładna.
— Racja, proszę pana.
— Widzisz tę paczkę kawy zbożowej? Myślisz, że mógłbyś zrobić mi kubek, kiedy zagotuje się woda?
— Pewnie, proszę pana.
— Hmm, to pójdę poszukać mapy. Skeeter i Whitey dotrzymają ci towarzystwa.
— Taak…
A dalej wysoki krzyż, tym razem zespawany ze starych szyn kolejowych, rodzaj ramy pełnej starych telewizorów, których zgasłe ekrany spoglądały w kierunku drogi. Chevette Washington spała, więc nie widziała tego. Rydell przypomniał sobie, jak wykorzystał telefon Codesa, żeby zadzwonić do Subletta w LA i o mało się nie rozłączył, słysząc ten zabawny sygnał, który okazał się towarzyszyć przełączaniu rozmowy pod inny numer, ponieważ Sublett wziął urlop, żeby pojechać do chorej matki.
— Chcesz powiedzieć, że jesteś w Teksasie?
— W Paradise, Berry. Mama jest chora, ponieważ wraz z innymi przeniosła się do SoCal.
— Paradise?
Sublett wyjaśnił, gdzie jest to miejsce, a Rydell odszukał je na mapie otrzymanej na stacji Shella.
— Hej — powiedział, kiedy mniej więcej wiedział już, gdzie — może podjechałbym tam i cię odwiedził?
— Myślałem, że masz robotę w San Francisco?
— No, opowiem ci o tym, kiedy się zobaczymy.
— Wiesz, że tutaj uważają mnie za apostatę? — Sublett był wyraźnie przygnębiony.
— Kogo?
— Apostatę. Ponieważ pokazałem mamie ten film Cronenberga. Wideodrom. Powiedzieli, że to dzieło Szatana.
— Myślałem, że wszystkie filmy pochodzą od Boga.
— Są takie, które wyraźnie są dziełem Szatana, Berry. A przynajmniej tak twierdzi wielebny Fallon. Mówi, że takie są wszystkie filmy Cronenberga.
— On też jest w Paradise?
— Boże, nie! Jest gdzieś w tych tunelach na Wyspach Normandzkich, między Anglią a Francją. I nie może ich opuście, bo potrzebuje schronienia.
— Przed czym?
— Przed podatkami. Wiesz kto wykopał niektóre z tych tuneli, Berry?
— Kto?
— Hitler, rękami ludzi zesłanych na przymusowe roboty.
— Nie wiedziałem — rzekł Rydell, wyobrażając sobie tego okropnego pokurcza z wąsikiem, stojącego na skale i trzaskającego batem.
Teraz dotarł do następnej tablicy, nie tak profesjonalnie wykonanej jak pierwsza; litery nabazgrano czarnym sprejem na kilku deskach.
— Oglądaj telewizję? — Zbudziła się Chevette.
— No cóż — odparł — fallonici wierzą, że Bóg jest w niej. W telewizji.
— Bóg jest w telewizji?
— Tak. Jako rodzaj tła, czy coś. Matka Subletta gorąco w to wierzy, ale on trochę z tym odpuścił.
— Oglądają telewizję i modlą się, tak?
— Hmm, chyba raczej medytują, wiesz? Przeważnie oglądają stare filmy i uważają, że jeśli będą oglądać je dostatecznie często i długo, to duch jakoś wstąpi w nich.
— W Oregonie mamy objawionych aryjskich nazareńczyków — powiedziała. — Survivalistów Pierwszego Kościoła Jezusowego. Zastrzelą cię, zanim zdążysz powiedzieć dzień dobry.
— Tak — potwierdził Rydell, wjeżdżając vanem na szczyt niewielkiego pagórka — tacy chrześcijanie to niezbyt przyjemne towarzystwo…
I w tym momencie zobaczył Paradise oświetlone lampami na wysokich słupach. Zapowiadane ogrodzenie pod napięciem składało się ze zwojów drutu kolczastego, otaczającego obszar mniej więcej półtora akra. Rydell wątpił, by naprawdę były pod napięciem, ale widział porozmieszczane na nich co dziesięć stóp alarmy, co i tak było dostatecznie skuteczne. Dalej znajdowała się wartownia i brama, strzegące najwyżej tuzina przyczep, wozów kempingowych i kontenerów mieszkalnych, stojących na betonowych fundamentach wokół czegoś, co wyglądało na staromodną wieżę radiową zaopatrzoną w kilka anten satelitarnych, tych kosztownych urządzeń wyglądających jak gigantyczne pieczarki z szarego plastiku. Ktoś przegrodził strumień tamą, tworząc sadzawkę do kąpieli, jednak woda w niej wyglądała na przemysłowy ściek, nad którym nie znalazłoby się nawet bakterii, nie mówiąc o ptakach. Jednak mieli dobre oświetlenie. Zjeżdżając z pagórka, słyszał szum generatorów.
— Jezu — powiedziała Chevette Washington.
Rydell stanął przy wartowni i opuścił szybę, ciesząc się, że mechanizm działa. Z budynku wyszedł mężczyzna w jaskrawopomarańczowej wełnianej kurtce i dopasowanej do niej czapce, niosący dubeltówkę ze składaną metalową kolbą.