Выбрать главу

— Własność prywatna — powiedział, spoglądając na wybitą przednią szybę. — Co się stało z przednią szybą pańskiego wozu?

— Sarna — powiedziała Chevette Washington.

— Chcemy odwiedzić znajomych, Sublettów — rzekł Rydell, aby odwrócić uwagę wartownika, zanim ten zauważy ślady po kulach. — Oczekują nas, więc może zechciałby pan ich powiadomić.

— Nie powiem, żebyście wyglądali na chrześcijan. Chevette lekko przechyliła się przez fotel Rydella i obrzuciła strażnika szczególnym spojrzeniem.

— Nie wiem jak ty, bracie, ale my jesteśmy aryjskimi nazareńczykami z Eugene. Nie chcieliśmy tam zostać, bo nawet tam zaczyna się rozprzężenie, mieszanie ras. Wszędzie dziś roi się od zdrajców rasy.

Wartownik wytrzeszczył oczy.

— Jeśli jesteście nazareńczykami, to czemu nie skinami?

Dotknęła swojej fryzury, tych krótkich sterczących kosmyków.

— Zaraz powiesz mi, że Jezus był Żydem. Nie wiesz, co to oznacza?

Mężczyzna wyglądał na mocno zmieszanego.

— Mamy z tyłu kilka świętych gwoździ. Może to ci coś powie.

Rydell zobaczył, że wartownik zawahał się i przełknął ślinę.

— Hej, dobry człowieku — powiedział Rydell — zawołasz wreszcie Subletta, czy nie?

Mężczyzna wrócił do wartowni.

— O co chodziło z tymi gwoździami? — zapytał Rydell.

— Skinner opowiadał mi kiedyś o tym — odparła. — Przeraziłam się.

Dora, matka Subletta, piła colę z meksykańską wódką. Rydell widywał już ludzi pijących taką mieszankę, ale nigdy w pokojowej temperaturze. Cola była tradycyjna, ponieważ kupowano ją, tak samo jak wódkę, w tych wielkich plastikowych butelkach, które wyglądały na wielokrotnie używane. Rydell doszedł do wniosku, że nie ma ochoty na drinka.

W saloniku przyczepy mieszkalnej Dory stała kanapa i fotel z regulowanym oparciem. Dora leżała wyciągnięta na fotelu, z nogami w górze — dla lepszego krążenia, jak twierdziła. Rydell i Chevette Washington siedzieli obok siebie na kanapie, bardziej przypominającej małą sofę, a Sublett przycupnął na podłodze, z kolanami podciągniętymi niemal pod brodę. Na ścianach wisiały rozmaite ozdóbki, zajmujące także niewielki regał, ale wszędzie było bardzo czysto. Rydell domyślał się, że to ze względu na alergie Subletta. Jednak było tego mnóstwo: plakietek, zdjęć, figurek i tego, co Rydell uznał za chustki modlitewne, o których wspominał Sublett. Był też płaski hologram wielebnego Fallona, bardziej niż zwykle podobnego do oposa, za to opalonego i chyba po operacji plastycznej. Naturalnej wielkości głowa J.D. Shapely'ego nie spodobała mu się, ponieważ jakby wodziła za tobą spojrzeniem. Większość ładniejszych rzeczy była zgromadzona wokół telewizora, wielkiego i błyszczącego, ale staromodnego — z czasów zanim zaczęli je robić naprawdę wielkie i płaskie. Był włączony i właśnie leciał jakiś czamo-biały film, ale z wyciszonym dźwiękiem.

— Na pewno nie chce pan drinka, panie Rydell?

— Nie, proszę pani, dziękuję.

— Joel nie pije. Ma uczulenie, wie pan.

— Tak, proszę pani.

Rydell do tej pory nie wiedział, że Sublett tak ma na imię. Sublett miał na sobie nowiutkie białe dżinsy, biały podkoszulek, białe skarpetki oraz parę jednorazowych szpitalnych kapci z papieru.

— Zawsze był takim wrażliwym chłopcem, panie Rydell. Pamiętam, jak kiedyś wziął do buzi samochodzik innego chłopczyka. No, wargi jakby całe wywinęły mu się na zewnątrz.

— Mamo — wtrącił Sublett — wiesz, że lekarz kazał ci więcej spać.

Pani Sublett westchnęła.

— No tak, Joel, wiem, że wy młodzi chcecie spokojnie porozmawiać.

Zerknęła na Chevette Washington.

— Szkoda, że tak ścięłaś włosy, kochanie. Jesteś taką ładną dziewczyną i mogłyby ci ładnie odrosnąć. Kiedyś w Galveston, kiedy Joel był mały i taki wrażliwy, postawiłam szybkowar na gazie i piecyk wybuchł. Miałam wtedy sztuczną ondulację, kochanie i zostały mi…

Chevette Washington nic nie odpowiedziała.

— Mamo — rzekł Sublett — teraz, kiedy już wypiłaś drinka…

Rydell patrzył, jak Sublett prowadzi starszą panią do sypialni.

— Jezu Chryste — powiedziała Chevette Washington — co mu się stało z oczami?

— To tylko światłowstręt.

— Wygląda niesamowicie.

— Nie skrzywdziłby nawet muchy.

Sublett wrócił, spojrzał na telewizor, a potem westchnął i wyłączył go.

— Wiesz, że nie wolno mi opuszczać przyczepy, Berry?

— Jak to?

— Ze względu na moją apostazję. Mówią, że kontakt ze mną może skazić kongregację.

Przysiadł na skraju fotela, tak że nie musiał wyciągnąć się na nim.

— Sądziłem, że wyjeżdżając do LA, dałeś spokój z Fallonem.

Sublett był lekko zmieszany.

— No cóż, mama zachorowała, Berry, więc wróciłem tu i powiedziałem im, że przybyłem ponownie wszystko rozważyć. Medytować przed pudłem i w ogóle. — Splótł długie, białe dłonie. — A potem przyłapali mnie na oglądaniu Wideodromu. Widziałeś kiedyś, hmm… Deborah Harry, Rydell?

Sublett westchnął i jakby zadrżał.

— Jak cię przyłapali?

— Mają takie podłączenie, że mogą monitorować to, co oglądasz.

— A jak do tego doszło, że znaleźli się tutaj?

Sublett przygładził palcami krótkie, słomkowate włosy.

— Trudno powiedzieć, ale to chyba ma coś wspólnego z kłopotami podatkowymi wielebnego Fallona. Ostatnio większość czasu właśnie temu poświęca. Nie wyszło ci z tą pracą w San Francisco, Berry?

— Nie — odparł Rydell. — Nie wyszło.

— Chcesz mi o tym opowiedzieć?

Rydell powiedział, że chce.

— Chyba uszkodził też ogrzewanie — mruknął Rydell. Znów siedzieli w vanie, poza obozowiskiem.

— Lubię twojego przyjaciela.

— Ja też.

— Nie, chodzi mi o to, że jego naprawdę obchodzi twój los. Naprawdę.

— Ty zajmij łóżko. Ja położę się na fotelach.

— Nie ma szyby. Zmarzniesz.

— Nic mi nie będzie.

— Połóż się tutaj. Już spaliśmy razem. Będzie dobrze.

Obudził się w ciemności i leżał, słuchając jej oddechu, chrzęstu sztywnej skóry starej kurtki okrywającej jej ramiona. Sublett wysłuchał jego opowieści, kiwając głową, od czasu do czasu zadając jakieś pytanie, a postacie Chevette i Rydella odbijały się w jego lustrzanych szkłach kontaktowych. W końcu tylko cicho gwizdnął i powiedział:

— Berry, wygląda mi na to, że naprawdę masz problem. Poważne kłopoty.

Poważne. Rydell przesunął dłoń, przypadkiem muskając przy tym jej rękę i dotknął wypukłości portfela w tylnej kieszeni spodni. Miał w nim resztę pieniędzy, a także wizytówkę Wellingtona Ma. A przynajmniej jej resztki. Kiedy oglądał ją ostatni raz, była już w trzech kawałkach.

— Prawdziwe kłopoty — rzucił w mrok, a Chevette Washington uniosła brzeg kurtki i przysunęła się bliżej, oddychając miarowo i głęboko.

Leżał tak, rozmyślając i po pewnym czasie wpadł na pewien pomysł. Chyba był to najbardziej zwariowany pomysł, jaki kiedykolwiek przyszedł mu do głowy.

— Ten twój chłopak — powiedział do niej w maleńkiej kuchence matki Subletta — ten Lowell…

— Co z nim?