A teraz znalazła się tu, w tym miejscu zwanym Century City II, usiłując wyglądać tak, jakby dostarczała przesyłkę. Była to jedna z tych zielonych cyckowatych budowli wspartych na trzech nogach. Widziało się, którędy biegną, ponieważ ściany zbudowano z przezroczystego szkła. Była to chyba największa konstrukcja w mieście; zdawała się nie mieć końca. Rydel nazywał ją „Glutem”. Ekskluzywne miejsce, coś w rodzaju China Basin, zamieszkałe przez takich samych ludzi, jakich przeważnie widuje się w centrum finansowym, w halach targowych lub rozwożąc przesyłki.
No cóż, miała odznaki na kurtce i wzięła prysznic w motelu, ale i tak czuła się tu nieswojo. Tyle drzew rosnących w gigantycznej, pustej w środku podporze i niesamowite, przyćmione światło sączące się ze wszystkich stron. Stała na ruchomych schodach, ciągnących się bez końca, jadąc wciąż w górę, otoczona przez ludzi, którzy czuli się tu u siebie. Rydell powiedział, że w pozostałych dwóch pionach znajdują się windy biegnące pod kątem, tak jak ta Skinnera. Jednak znajomy Subletta mówił, że zazwyczaj pilnuje ich więcej ludzi z IntenSecure. Wiedziała, że Sublett jedzie gdzieś za nią, a przynajmniej tak ustalili, zanim Rydell wysadził ich przed wejściem. Spytała go, dokąd teraz jedzie, a on odparł, że musi pożyczyć latarkę. Naprawdę go polubiła. Trochę ją to niepokoiło. Chciałaby wiedzieć, jaki okazałby się w innej sytuacji. Zastanawiała się również, jak sama by się zachowała. Obaj z Sublettem pracowali przedtem dla firmy zabezpieczającej budynek, IntenSecure, więc Sublett zadzwonił do swojego kolegi i wypytał go o ochronę. Udawał, że zamierza ubiegać się o inną posadę. Razem z Rydellem wymyślili sposób, w jaki mogła dostać się do środka, przy czym miał ją ubezpieczać. Niepokoiło ją zachowanie Subletta, który sprawiał wrażenie, że zamierza popełnić samobójstwo. Kiedy zaczęli realizować plan opracowany przez Rydella, jakby zaczął żegnać się z życiem. Wciąż mówił o swojej apostazji, filmach, które mu się podobały, oraz o jakimś Cronenbergu. Był dziwnie spokojny, jak ktoś przeświadczony o swej nieuchronnej śmierci; jakby pogodził się z tym, chociaż wciąż martwił się swoim uczuleniem.
Zielone światło. Przejeżdża przez nie. W motelu przygotowali jej paczkę. W środku były szklanki. Zaadresowana do Karen Mendelsohn.
Zamknęła oczy, powiedziała sobie, że Bunny Malatesta naskoczy jej na głowę, jeśli nie doręczy przesyłki, po czym nacisnęła guzik.
— Tak? — odezwał się jeden z tych komputerów.
— Posłaniec z Allied Messengers, do Karen Mendelsohn.
— Przesyłka?
— Ma ją pokwitować.
— Mam autoryzację…
— Osobiście. Mam mieć jej podpis. Rozumiesz? Cisza.
— Rodzaj przesyłki?
— Myślisz, że je otwieram czy co?
— Rodzaj przesyłki?
— No — powiedziała Chevette — tu jest napisane „Sąd do Spraw Spadkowych w San Francisco” i jeśli nie otworzysz tych drzwi, panie geniuszu, to znajdzie się w pierwszym odlatującym tam samolocie.
— Proszę czekać — rzekł komputer.
Chevette spojrzała na doniczkowe rośliny przy drzwiach. Były wielkie, wyglądały na prawdziwe i wiedziała, że Sublett stoi za nimi, chociaż nie widziała go. W jednej ktoś zgasił cygaro, między korzeniami.
Drzwi uchyliły się odrobinę.
— Tak?
— Karen Mendelsohn?
— O co chodzi?
— Posłaniec z Allied, San Francisco. Zechce pani podpisać?
Chociaż nie miała niczego, żadnego formularza, żadnego kwitu.
— San Francisco?
— Tak tu jest napisane.
Drzwi otworzyły się trochę szerzej. Ciemnowłosa kobieta w długim, białym szlafroku frotte. Chevette zobaczyła, że tamta spogląda na odznaki na kurtce Skinnera.
— Nie rozumiem — zdziwiła się Karen Mendelsohn. — Korzystamy wyłącznie z GlobExu.
— Są zbyt powolni — powiedziała Chevette, gdy Sublett wyszedł zza roślin w swoim czarnym mundurze. Chevette ujrzała swoje odbicie w jego szkłach kontaktowych, lekko wygięte na środku.
— Pani Mendelsohn — rzekł — obawiam się, że mamy pewien problem związany z bezpieczeństwem.
Karen Mendelsohn spojrzała na niego.
— Z bezpieczeństwem?
— Nie ma powodu do obaw — uspokoił ją Sublett. Położył rękę na ramieniu Chevette i wprowadził ją do środka, obok Karen Mendelsohn. — Panujemy nad sytuacją. Będziemy wdzięczni za współpracę.
38
Cudowna mila
„Wally” Divac, serbski gospodarz Rydella, niezbyt chętnie dał mu swoją latarkę, ale Rydell skłamał, że w IntenSecure załatwi mu coś lepszego i przyniesie mu to wtedy, kiedy zwróci pożyczkę. Może jeden z tych teleskopowych prętów z bezprzewodowym taserem na końcu; coś poważnego, profesjonalnego i może nawet półlegalnego. Wally był amatorem takich rzeczy. Lubił udawać, że jest policjantem. Tak jak większość ludzi niemal nie odróżniał prawdziwej policji od takiej organizacji jak IntenSecure. Przed domem miał znak firmy ochroniarskiej, ale Rydell z zadowoleniem stwierdził, że nie była to IntenSecure. Wally'ego niezbyt było stać na ich usługi, podobnie jak na nie używany samochód, chociaż zawsze twierdził, że jego wóz został „wypróbowany”, jakby pierwszy właściciel był jakimś wyrobnikiem mającym mu go dotrzeć. Jednak miał swój dom, w którym mieszkał, obłożony bladoniebieskim plastikiem podobnym do malowanego drewna i jedną z tych imitacji trawnika, które wyglądają lepiej niż prawdziwy AstroTurf. Ponadto posiadał dom w Mar Vista i parę innych. Jego siostra przybyła tu w 1994, a potem ściągnął i on, uciekając przed kłopotami w ojczyźnie. Nigdy tego nie żałował. Mówił, że to dobry kraj, tylko wpuszcza za dużo emigrantów.
— Czym jeździsz? — zapytał ze stopni odnowionego domu.
— Montxo — odparł Rydell. — Z Barcelony. Elektryczny.
— Mieszkasz w Ameryce — powiedział Wally, z siwymi włosami zaczesanymi do góry i ukazującymi pokryte szramami czoło. — Dlaczego jeździsz czymś takim?
Jego elegancki bmw stal na podjeździe; przez pięć minut wyłączał system alarmowy, żeby wyjąć latarkę dla Rydella. Ten przypomniał sobie, jak kiedyś w Knoxville nowe krótkofalówki wydziału narkotyków uruchomiły alarmy we wszystkich samochodach w promieniu kilku kilometrów.
— Hmm — powiedział — to naprawdę dobre dla środowiska.
— Ale niedobre dla twojego kraju — odparł Wally. — Kwestia image'u. Amerykanin powinien jeździć samochodem, z którego może być dumny. Bawarskim. A przynajmniej japońskim.
— Odniosę ci to, Wally — obiecał Rydell, trzymając wielką czarną latarkę.
— I coś jeszcze. Przyrzekłeś.
— Nie martw się.
— Kiedy zapłacisz czynsz?
— Kevin się tym zajmie.
Wsiadł do montxo i nadepnął sprzęgło. Samochodzik zakołysai się lekko na amortyzatorach, gdy silnik powoli zwiększał obroty. Wally pomachał mu ręką, wzruszył ramionami, a potem wycofał się do domu i zamknął drzwi. Rydell po raz pierwszy widział go bez tyrolskiego kapelusza.
Rydell spojrzał na latarkę, zastanawiając się, gdzie jest bezpiecznik. Nie było to wiele, ale musiał mieć jakąś broń. A ta była typowo obronna. Na ulicy mógłby łatwo kupić pistolet, lecz tym razem nie chciał mieć przy sobie broni palnej. Za jej posiadanie groził znacznie dłuższy wyrok. Potem pojechał z powrotem w kierunku „Gluta”, nie spiesząc się na skrzyżowaniach i usiłując wybierać ulice z wydzielonymi pasami dla pojazdów elektrycznych. Wyjął telefon Chevette i wcisnął wybieranie numeru węzła w Utah, otrzymanego od Zjadacza Bogów w Paradise. Zjadacz Bogów to ten, który wyglądał jak góra, a przynajmniej tak się przedstawił. Rydell zapytał go, co to za nazwisko. Tamten odparł, że jest pełnej krwi Indianinem, ale Rydell raczej w to wątpił. Ich głosy też nie były realne; zdigitalizowana mowa. Zjadacz Bogów równie dobrze mógł być kobietą albo trzema różnymi osobami, jak również wszystkie te trzy widziane przez niego postacie mogły być jedną osobą. Pomyślał o kobiecie na wózku inwalidzkim, w „Dysydentach”. To mogła być ona. Mógł to być ktokolwiek. Dlatego ci hackerzy byli nieuchwytni. Usłyszał sygnał aparatu węzła w Utah. Zjadacz Bogów odebrał telefon przy piątym dzwonku, jak zawsze.