W akademii Rydell wysłuchał kilku wykładów na temat przestępstw komputerowych, ale były to suche wiadomości. Historia hackerów, którymi początkowo były po prostu sprytne dzieciaki, naciągające firmy telekomunikacyjne. Zasadniczo, powiedział gościnnie wykładający policjant federalny, każde przestępstwo będące niegdyś specjalnością białych kołnierzyków, zalicza się obecnie do przestępstw komputerowych, ponieważ teraz ludzie w biurach non stop z nimi pracują. Jednak są pewne przestępstwa, które można uznać za komputerowe w dawnym znaczeniu tego słowa, ponieważ zazwyczaj dokonywane są przez zawodowych przestępców, którzy uważają się za hackerów. Opinia publiczna, powiedział im federalny, wciąż spogląda na hackerów jak na swego rodzaju romantycznych skubańców, dzieciaki przenoszące wygódkę. Rozpuszczone bachory. W dawnych czasach, mówił, wielu ludzi nie wiedziało nawet, że wygódkę można przenieść, aż budzili się po uszy w gównie. Klasa Rydella posłusznie roześmiała się. Jednak nie dzisiaj, rzekł federalny; współczesny hacker jest równie romantyczny jak cyngiel gangu lodziarzy czy silnoręki naćpany pląsem. I znacznie trudniejszy do zatrzymania, chociaż jeśli dopadniecie go i przyciśniecie, to zwykle uda się zgarnąć jeszcze paru innych. Jednak oni przeważnie organizują się w małe grupy, z których składają się większe gangi, tak że chwyta się tylko członków jednej z grup, którzy nie znają innych ludzi i nic o nich nie wiedzą.
Zjadacz Bogów i jego przyjaciele, ilu by ich było, zapewne tworzyli taką grupę, jedną z wielu wchodzących w skład Republiki Żądzy. A jeśli naprawdę zamierzali zrobić coś dla niego, to zapewne z trzech powodów: nie chcieli, aby San Francisco zostało przebudowane, ponieważ podobała im się obecna, niedoskonała infrastruktura; zarabiali na tym niezłe pieniądze — których on niestety nie miał — a ponadto wymyślili nowy sposób działania i chcieli go wypróbować. Ten ostatni powód wydawał się najistotniejszy, kiedy już postanowili mu pomóc.
Teraz, jadąc ruchomymi schodami, między wszystkimi tymi ludźmi, którzy żyli tu lub pracowali, powstrzymując chęć zerwania się do biegu, Rydell z trudem mógł uwierzyć, że Zjadacz Bogów i reszta zrobią to, co obiecali. A jeśli nie, no cóż, wpakują go w bagno.
Nie, powiedział sobie, zrobią to. Muszą. Gdzieś w Utah obraca się talerz, celując w kierunku wybrzeża i kalifornijskiego nieba. A z anteny, wprowadzone z kryjówki Zjadacza Bogów i jego przyjaciół, przesyłane są pakiety sygnałów. A tam gdzieś, wysoko nad „Glutem”, nad całym obszarem LA, wisi Gwiazda Śmierci. Rydell ominął siwowłosego mężczyznę w stroju tenisowym i przebiegł kilka stopni ruchomych schodów. Dotarł pod miedziany cycek. Do małego pasażu wchodzili i wychodzili ludzie. Fontanna z wodą spływającą po wielkich poszarpanych płytach zielonego szkła. Obok niej szli Rosjanie, zmierzali ku białym ścianom kompleksu, w którym mieszkała Karen. Nie widział Warbaby'ego ani Freddiego.
3:32.
— Cholera — powiedział, pojmując, że nie udało się, że Zjadacz Bogów zawiódł go, a on skazał na śmierć Chevette Washington i Subletta, a nawet Karen Mendelsohn, znowu spróbował i nie udało się — tym razem po raz ostatni.
A wtedy te rzeczy wleciały przez długą szczelinę w szkle, na południe od boiska do piłki ręcznej, a on jeszcze nigdy nie widział czegoś takiego. Było ich całe stado, dziesięć czy dwanaście i wszystkie całkiem czarne. Nie wydawały niemal żadnego dźwięku, lecz jakby płynęły w powietrzu. W luźnym szyku. Gracze na boisku znieruchomieli i patrzyli na nie. Były to helikoptery, ale za małe, aby pomieścić choć jednoosobową załogę. Mniejsze od tych mikroświetlnych. Dyskowate. Z francuskimi wieżyczkami strzelniczymi aerospatiale, jakie widuje się na migawkach z Mexico City, które zapewne były kontrolowane przez ECCCS, system komunikacji w nagłych wypadkach, uruchamiany przez Gwiazdę Śmierci. Jeden z nich przeleciał jakieś dwadzieścia stóp nad jego głową i Rydell dostrzegł pęk rur jakiejś broni maszynowej lub wyrzutni rakiet.
— Do licha — rzekł Rydell, spoglądając na przyszłość firm ochroniarskich.
— AKCJA POLICYJNA. ZACHOWAĆ SPOKÓJ.
Jakaś kobieta w pasażu zaczęła wrzeszczeć, raz po raz, jak jakiś mechanizm.
— ZACHOWAĆ SPOKÓJ.
Większość usłuchała; malował się na większości twarzy, tych twarzy mieszkańców wyżyn, o stanowczo zarysowanych szczękach. Ludzi w miękkich ubraniach trzepoczących w podmuchach śmigieł.
Rydell zaczął biec. Przebiegł obok Svobodova i Orlovsky'ego, patrzących na helikoptery, które opuściły się znacznie niżej i niedwuznacznie mierzyły do nich. Rosjanie rozdziawili usta, a połówkowe okulary Orlovsky'ego wyglądały tak, jakby zaraz miały mu spaść.
— NA ZIEMIĘ. JUŻ. ALBO OTWIERAMY OGIEŃ.
Mieszkańcy, szczupli i w większości jasnowłosi, stali nieruchomo, trzymając w rękach rakiety tenisowe lub papierowe reklamówki z pasażu. Obserwowali helikoptery oraz dziwnie spokojnymi oczami Rydella, który przebiegł obok nich. Minął Freddiego, który leżał na brzuchu na granitowych płytach, z wyciągniętymi nad głową rękami i leżącym między nimi laptopem.
— ZACHOWAĆ SPOKÓJ.
Potem ujrzał Warbaby'ego, leżącego na metalowej ławce, jakby siedział tam od zawsze, patrząc na przemijające życie. Warbaby też go dostrzegł.
— AKCJA POLICYJNA.
Laska stała obok, oparta o ławkę. Podniósł ją, powoli i z rozmysłem, a Rydell był pewny, że zaraz zostanie zastrzelony.
— ZACHOWAĆ SPOKÓJ.
Jednak Warbaby, smutny jak zawsze, tylko zasalutował mu, podnosząc laskę do ronda stetsona.
— RZUĆ TĘ LASKĘ.
Wzmocniony głos policjanta z oddziału antyterrorystycznego, ukrytego gdzieś w podziemiach City Hali East, obsługującego wieżyczkę strzelniczą przez zestaw teleprezentacyjny. Warbaby wzruszył ramionami, powoli, po czym odrzucił laskę. Rydell biegł dalej, przez otwarte drzwi i wpadł do mieszkania Karen Mendelsohn. Karen i Chevette Washington stały w progu, wytrzeszczając oczy.
— Do środka! — wrzasnął. Tylko gapiły się na niego. — Wchodźcie do środka!
Obok drzwi rosła kępa roślin, w terakotowej donicy sięgającej mu do pasa. Zobaczył wychodzącego zza niej Lovelessa, unoszącego ten mały pistolet; Loveless miał srebrzystą sportową kurtkę i lewą rękę na temblaku, a na twarzy mnóstwo mikroporowych plastrów w niezupełnie dobranym odcieniu, tak że wyglądał jak trędowaty. Uśmiechał się złowieszczo.
— Nie! — wrzasnęła Chevette Washington. — Ty parszywy mały pierdolcu!
Loveless przesunął lufę broni, trzymał ją przy głowie dziewczyny i Rydell zobaczył, jak uśmiech znika z jego ust. Zauważył, że bez niego Loveless wygląda, jakby nie miał warg.
— ZACHOWAĆ SPOKÓJ — przypominały wszystkim helikoptery, gdy Rydell wyrwał zza pasa latarkę Wally'ego.
Loveless nie zdążył nacisnąć na spust, co — trzeba przyznać — wywarło wrażenie na Rydellu. Skutki działania gazu pieprzowego były bardzo podobne do reakcji alergicznej Subletta, tylko znacznie gorsze i o wiele szybsze.
— Ty stuknięty, stuknięty pierdoło — powtarzała Karen Mendelsohn, z oczami podpuchniętymi jak po spotkaniu z rojem szerszeni. Obie z Chevette otrzymały niewielką dawkę gazu pieprzowego, a Sublett tak przestraszył się wiszącego w powietrzu oparu, że zamknął się w garderobie Karen i nie chciał wyjść. — Ty stuknięty, porąbany pierdoło. Czy wiesz, co narobiłeś?