Aaron Pursley już leciał do Cincinnati samolotem, w którym nie było ani odrobiny metalu, Karen włożyła okulary i rozmawiała z co najmniej sześcioma osobami jednocześnie, a Rydell siedział na skraju jej wielkiego białego łóżka, zaczynając pojmować, że coś się zmieniło.
Kiedy w końcu zdjęła okulary, po prostu siedziała tam, wpatrując się w białą farbę na ścianie.
— Mają podejrzanych?
Karen spojrzała na niego tak, jakby nigdy wcześniej go nie widziała.
— Podejrzanych? Mają już przyznanie się do winy…
Rydell zauważył, jak staro wyglądała w tym momencie i zaczął się zastanawiać, ile naprawdę miała lat. Karen wstała i wyszła z pokoju.
Pięć minut później wróciła w świeżym czarnym stroju.
— Pakuj się. Nie możesz tu zostać.
I wyszła, bez pocałunku, bez pożegnania, bez niczego.
Wstał, włączył telewizor i po raz pierwszy zobaczył zabójców z Pooky Bear. Wszystkich trzech. Wyglądali, pomyślał, dokładnie tak samo jak każdy, a więc tak jak zazwyczaj wyglądają w telewizji ludzie, którzy dopuszczają się takich świństw. Siedział tam w jednym z jej owsianoszarych szlafroków, kiedy bez pukania weszli dwaj najemni gliniarze. Mieli czarne mundury i takie same czarne, wysokie buciory SWAT, jakie Rydell nosił na patrolach w Knoxville, te z kewlarowymi wkładkami na wypadek, gdyby ktoś zapadł się pod ziemię i próbował postrzelić cię w podeszwę. Jeden z nich jadł jabłko. Drugi miał w ręku elektryczną pałkę.
— Hej, koleś — powiedział pierwszy z pełnymi ustami — mamy cię stąd wyprowadzić.
— Miałem takie buty — powiedział Rydell. — Zrobione w Portland, w Oregonie. Dwieście dziewięćdziesiąt dziewięć dolarów w CostCo.
Ten z pałką uśmiechnął się.
— Spakujesz się sam?
Rydell zrobił to, zbierając wszystko, co nie było czarne, białe lub owsianoszare, i wrzucając do swojej niebieskiej samsonite.
Gliniarz z pałką obserwował go, podczas gdy drugi kręcił się wokół, kończąc jabłko.
— Dla kogo pracujecie? — zapytał Rydell.
— IntenSecure — odparł ten z pałką.
— Dobra firma? — Rydell zapiął walizkę.
Gliniarz wzruszył ramionami.
— Z Singapuru — powiedział drugi, zawijając ogryzek jabłka w pomiętą chusteczkę higieniczną wyjętą z kieszeni spodni. — Wszystkie duże budynki, ogrodzone osiedla, takie rzeczy.
Ostrożnie włożył ogryzek do kieszeni nieskazitelnie czarnego munduru, na piersiach, pod mosiężną odznakę.
— Masz forsę na metro? — zapytał Rydella pan Pałka.
— Jasne — rzekł Rydell, myśląc o swojej karcie kredytowej.
— To jesteś w lepszej sytuacji niż większość dupków, których stąd wyprowadzamy.
Dzień później sieć zablokowała jego konto w MexAmeriBanku.
Hernandez mógł się mylić w ocenie angielskich pojazdów SWAT, pomyślał Rydell, włączając napęd na wszystkie sześć kół i czując, jak Gunhead przywiera do nawierzchni jak dwusilnikowa, trzy tonowa pijawka. Jeszcze nigdy nie nadepnął tak mocno na gaz. Sublett jęknął, gdy pasy zacisnęły się automatycznie, wyrywając go ze zwykłej drzemki. Rydell skierował Gunheada na pobocze porośnięte zakurzonymi, zastygłymi chwastami, wyprzedzając siedemdziesiątką muzealnego bentleya, w dodatku z nieprzepisowej strony. Migawkowy widok przerażonej twarzy pasażerki, a potem Sublettowi udało się wcisnąć czerwony przycisk uruchamiający migacze i syrenę. Długi prosty odcinek. Żadnych pojazdów. Rydell wjechał na środkową linię i trzymał się jej. Sublett wydawał zawodzący dźwięk, dziwnie zsynchronizowany z ceramicznym skowytem dwóch bliźniaczych silników Kyocera; Rydell doszedł do wniosku, że Teksańczyk zupełnie zwariował pod wpływem napięcia i śpiewa w jakimś języku obozowiska przyczep kempingowych, zrozumiałym tylko dla błogosławionych wyznawców wielebnego Fallona.
Jednak nie — kiedy na niego zerknął, zobaczył, że Sublett, poruszając wargami, gwałtownie przeszukuje dane ukazujące się na ekranach konsoli, wytrzeszczając srebrne oczy, jakby miały mu za chwilę wyjść z oczodołów. A czytając, już ładował swojego pościeranego glocka z drugiej ręki, całkiem spokojnie poruszając długimi białymi palcami, jakby robił sobie kanapkę albo składał gazetę.
I właśnie to było przerażające.
— Gwiazda Śmierci! — wrzasnął Rydell. Sublett powinien przez cały czas mieć słuchawki w uszach i nasłuchiwać satelitarnego przekazu kontrolującego świat prawdziwych gliniarzy.
Sublett obrócił się, z trzaskiem wpychając magazynek w rękojeść qlocka; twarz miał tak bladą, że zdawała się odbijać kolory lampek konsoli równie wyraźnie jak puste stalowe kręgi jego oczu.
— Służba nie żyje — powiedział — a troje dzieci przetrzymują w pokoju dziecinnym.
Jego głos brzmiał tak, jakby mówił o interesującym programie telewizyjnym, na przykład o kiepskiej przeróbce starego, lubianego filmu, drastycznie przykrojonego do potrzeb jakiejś etnicznej propagandy.
— Mówią, że je zabiją, Berry.
— A co na to pieprzeni gliniarze? — wrzasnął Rydell, w gwałtownym przypływie gniewu i frustracji waląc pięścią w obciągniętą miękką pianką kierownicę.
Sublett dotknął palcem prawego ucha. Wyglądał tak, jakby miał zaraz zacząć wrzeszczeć.
— Głucho — rzekł.
Prawy przedni błotnik Gunheada ściął starannie zgalwanizowaną wiejską skrzynkę pocztową Searsa z mniej więcej 1943 roku, niewątpliwie nabytą za ciężkie pieniądze na Melrose Avenue.
— Nie mogli się wyłączyć — powiedział Rydell — przecież to pieprzona policja.
Sublett wyjął z ucha słuchawkę i podał ją Rydellowi.
— Tylko szum…
Rydell spojrzał na konsolę. Kursor Gunheada był zieloną włócznią przeznaczenia, śmigającą bladozielonym kanionem ku jasnobiałemu kręgowi wielkości ślubnej obrączki. Na ekranie po prawej widział odczyty funkcji życiowych trojga dzieci subskrybenta. Miały przyspieszony puls. W okienku poniżej widniał śmiesznie nieruchomy, widziany w podczerwieni obraz frontowej bramy. Wyglądała masywnie. Skaner zarejestrował, że była zamknięta i uzbrojona.
Chyba właśnie wtedy postanowił spróbować.
Mniej więcej tydzień później, kiedy wszystko już wyjaśniono, Hernandez wyraził mu swoje współczucie w związku z całą tą historią. Rozumiecie, nie był zachwycony, ponieważ zdarzyła się na jego zmianie, ale uznał, że w tych okolicznościach nie może mieć do Rydella pretensji.
Rydell słyszał, że IntenSecure ściągnęła cały samolot ludzi z głównej kwatery w Singapurze, żeby trzymać prasę z daleka i wypracować jakiś rodzaj ugody z subskrybentami — Schonbrunnami. Nie miał pojęcia, na czym polegała ta ugoda, i cieszył się z tego; nie istniał taki program jak „Najemny gliniarz w opałach”, a sama frontowa brama Schonbrunnów była zapewne warta kilka tuzinów jego miesięcznych wypłat. Oczywiście, IntenSecure mogła wymienić tę bramę na nową, bo i tak oni ją zainstalowali. Była to niezła brama, z jakiejś japońskiej blachy wzmocnionej włóknem szklanym, utwardzonym termicznie do konsystencji betonu i sprawdziła się doskonale, ścierając większość tej Wet Honey Sienna z przedniego zderzaka Gunheada. Ponadto zniszczenia samego domu, głównie okien salonu (przez które wjechał) i mebli (po których przejechał).
A to jeszcze nie wszystko, wyjaśniał Hernandez. Schonbrunnowie muszą dostać coś jeszcze za straty moralne, powiedział, nalewając Rydellowi filiżankę zimnej, paskudnej kawy z wielkiego stalowego termosu. Do termosu była przyczepiona magnetyczna wywieszka głosząca JA NIE JESTEM OK, TY NIE JESTEŚ OK — JEDNAK, HEJ, TO JEST OK.