Выбрать главу

Upuścił glocka i podniósł ręce do góry. A raczej próbował. Lewa była złamana.

Znaleźli Subletta piętnaście stóp od Gunheada. Twarz i dłonie napuchły mu jak jasnoróżowe baloniki i najwyraźniej dusił się. Gospodyni Schonbrunnów, Bośniaczka, użyła środka zawierającego ksylen i chlorowęglowodory do wyczyszczenia śladów kredek z blatu dębowego stołu.

— Co mu się stało, do cholery? — zapytał jeden z gliniarzy.

— Ma alergię — powiedział Rydell przez zaciśnięte zęby; skuli mu ręce na plecach i bolało go jak diabli. — Musicie zabrać go do szpitala. Sublett otworzył oczy, a przynajmniej usiłował.

— Berry…

Rydell przypomniał sobie tytuł tego filmu, który oglądał w telewizji.

— Cudowna mila — powiedział.

Sublett zmrużył oczy.

— Nigdy go nie widziałem — powiedział i zemdlał.

Tego wieczoru pani Schonbrunn zabawiała się z polskim architektem zieleni. Policjanci znaleźli ją w pokoju dziecinnym. Oniemiała z wściekłości, miała na sobie kilka interesujących, kosztownych fatałaszków z angielskiej gumy, prawdziwej skóry oraz parę zabytkowych kajdanków Smith Wesson, które ktoś troskliwie wyczyścił i pooksydował na czarno — natomiast ogrodnik najwidoczniej ruszył w siną dal, gdy tylko usłyszał, jak Rydell zaparkował Gunheada w salonie.

3

Niemiłe przyjęcie

Chevette nigdy niczego nie kradła, przynajmniej nie ludziom i zdecydowanie nie wtedy, kiedy rozwoziła przesyłki. Oprócz jednego pechowego poniedziałku, kiedy zwinęła okulary przeciwsłoneczne temu kompletnemu dupkowi, tylko dlatego, że po prostu jej podpadł.

Stała sobie pod oknem na dziewiętnastym piętrze, spoglądając na most, na szare skorupy wielkich sklepów, gdy podszedł do niej. Już prawie zdołała dostrzec mieszkanie Skinnera, wysoko wśród lin, kiedy dotknął jej nagich pleców czubkiem palca. Wsadził rękę pod kurtę Skinnera i pod podkoszulek.

Nosiła tę kurtkę wszędzie, jak jakąś zbroję. Wiedziała, że jeżdżąc o tej porze roku, powinna nosić tylko nanoporowe wdzianka, ale wolała tę starą katanę Skinnera z paskowymi kodami Allied na klapach. Kuleczki łańcuszków przy zamkach błyskawicznych zakołysały się, gdy obróciła się na pięcie, by odtrącić ten palec. Przekrwione oczy. Twarz wyglądająca tak, jakby zaraz miała się rozpłynąć. W zębach trzymał krótkie, cienkie, zielonkawe cygaro, ale nie zapalił go. Wyjął je z ust, zanurzył wilgotny koniec w szklaneczce z przejrzystym płynem i pociągnął. Wyszczerzył się do niej. Jakby wiedział, że nie pasowała do tego miejsca, takiego przyjęcia w starym, lecz niezwykle drogim hotelu przy Geary.

Jednak to była ostatnia przesyłka tego dnia, paczka dla prawnika, a tak niedaleko płonęły kosze na śmieci Tenderloin z kulącymi się wokół nich ludźmi, których opuściło szczęście. Twarze oświetlone nikłym blaskiem cienkich szklanych rurek. Oczy pełne tej strasznej, przelotnej satysfakcji. Ten widok niezmiernie wywoływał u niej dreszcze, zawsze. Włączywszy blokadę i alarm roweru w głucho dudniącym, podziemnym parkingu hotelu „Morrisey”, wjechała windą dla personelu do holu, gdzie faceci z ochrony usiłowali odebrać jej przesyłkę, ale nie zdołali. Miała ją oddać tylko panu Garreau z pokoju 808, co wyraźnie głosił napis na paczce. Przesunęli skanerem po kodzie paskowym jej odznaki Allied, prześwietlili rentgenem paczkę, sprawdzili ją wykrywaczem metali i machnięciem ręki przepuścili do windy z różowymi lustrami osadzonymi w grubym jak drzwi bankowego sejfu brązie. Wjechała na ósme i poszła korytarzem, cichym niczym las ze snu. Znalazła pana Garreau w koszulce z krótkim rękawem i krawacie barwy świeżo przetopionego ołowiu. Podpisał kwit, nie nawiązując kontaktu wzrokowego; z paczką w ręku zamknął jej przed nosem opatrzone trzema mosiężnymi cyframi drzwi. Sprawdziła fryzurę w lśniącym jak lustro, wybitym kursywą zerze. Kucyk z tyłu sterczał jak należy, ale nie była pewna, że z przodu uczesano ją równie dobrze. Szpice wciąż były trochę za długie. I jakby zbyt cienkie. Ruszyła z powrotem korytarzem, pobrzękując hardwarem przy kurtce Skinnera, wbijając podeszwy butów w świeżo odkurzony dywan barwy mokrej od deszczu terakoty.

Drzwi windy otworzyły się i wypadła z nich ta japońska dziewczyna. Albo prawie wypadła, bo Chevette złapała ją pod pachy i oparła o framugę drzwi.

— Gdzie przyjęcie?

— Co na to twoi starzy? — zapytała Chevette.

— Dziewiąte piętro! Duże przyjęcie!

Oczy dziewczyny składały się z samych źrenic, były szkliste jak z plastiku.

I tak Chevette, z prawdziwym kieliszkiem pełnym prawdziwego francuskiego wina w jednej i najmniejszą kanapką, jaką kiedykolwiek widziała w drugiej ręce, zaczęła się zastanawiać, ile pozostało jej czasu, zanim hotelowy komputer zauważy, że jeszcze nie opuściła terenu. Jednak nie przypuszczała, żeby przyszli szukać jej tutaj, ponieważ ktoś najwidoczniej sporo zapłacił, żeby wydać takie przyjęcie.

Niektórym było bardzo wesoło, ponieważ w ciemnej łazience wdychali lód przez delfina z dmuchanego szkła, o obłych kształtach rozświetlanych trzepoczącym niebieskawym języczkiem zapalniczki. A bawiono się nie tylko w jednym pomieszczeniu, ale w wielu połączonych ze sobą pokojach. Ponadto było tu mnóstwo ludzi; mężczyźni przeważnie w garniturach z kamizelkami na cztery guziki, wykrochmalonymi koszulami z żabotami, bez krawatów, lecz z kosztownymi zapinkami. Kobiety nosiły stroje, jakie Chevette widziała tylko w miesięcznikach. Bogaci ludzie, najwyraźniej, a w dodatku cudzoziemcy. Chociaż może bogaci są wszędzie cudzoziemcami.

Zdołała jakoś umieścić Japonkę w pozycji horyzontalnej na długiej zielonej kanapie, na której teraz chrapała, bezpieczna, o ile ktoś na niej nie siądzie. Rozejrzawszy się wokół, Chevette stwierdziła, że nie była jedyną źle ubraną osobą w tym towarzystwie. Na przykład ten facet w łazience, w luźnych żółtych szortach — ale to skrajny przypadek. Ponadto para dziewczyn, reprezentujących najstarszy zawód świata, które jednak mogły stanowić akceptowany element lokalnego folkloru, służący jakiemuś konkretnemu celowi.

A potem ten dupek tuż przed jej nosem, szczerzący się parszywym pijackim uśmiechem, więc położyła dłoń na małym składanym nożu, kolejnym eksponacie pożyczonym od Skinnera. W rączce była dziura, w którą wpychało się czubek kciuka, by z trzaskiem otworzyć nóż jedną ręką. Ostrze było zaledwie trzycalowe, szerokości łyżki, złowrogo ząbkowane i ceramiczne. Skinner mówił, że to nóż fraktalowy, w rzeczywistości dwukrotnie dłuższy od samego ostrza.

— Zdaje się, że niezbyt dobrze się bawisz — mówi tamten. Europejczyk, jednak Chevette nie rozpoznała akcentu. Nie Francuz i nie Niemiec. Jego kurtka też jest ze skóry, ale nie takiej jak katana Skinnera. Z jakiegoś gruboskórnego zwierzęcia z włosiem jak gruby jedwab o barwie tabaki. Chevette wspomina zapach pożółkłych gazet w pokoju Skinnera, niektórych tak starych, że zdjęcia stały się tylko odcieniami szarości — podobnymi do widoku miasta oglądanego czasem z mostu.

— Całkiem nieźle, dopóki się nie pojawiłeś — mówi Chevette, myśląc, że czas już chyba iść, ten facet to złe wieści.

— Powiedz mi — mówi dupek, patrząc z uznaniem na jej kurtkę, podkoszulek i kolarki — jakie świadczysz usługi.

— O czym ty, kurwa, mówisz?

— Z pewnością — ciągnie tamten, wskazując na dziewczyny z Tenderloin po drugiej stronie pokoju — możesz zaproponować coś bardziej interesującego… — z lubością smakuje to słowo — …niż te dwie.

— Pieprzę to — mówi Chevette. — Jestem posłańcem.

Jego twarz przybiera zabawny wyraz, jakby coś do niego dotarło mimo pijackiego zamroczenia i dręczyło go. Potem odchyla głowę w tył i śmieje się jak z najlepszego żartu na świecie. Chevette dostrzega mnóstwo bardzo białych, wyglądających na niezwykle kosztowne, zębów. Skinner powiedział jej, że bogaci nigdy nie mają metalu w zębach.