— Prowadź, Jenny!
— To musisz zawrócić. Lecimy w niewłaściwą stronę. Musimy przelecieć nad górami.
Wyciągnęła wolną dłoń, ujęła go za rękę i we dwoje zatoczyli szeroką spiralę, zawracając w stronę Larteynu i ściany gór. Z oddali miasto wydawało się szare i wyblakłe. Jego dumne świeciki przybrały w świetle słońc czarną barwę. Góry były majaczącą w oddali barierą mroku.
Pomknęli ku nim we dwoje, wznosząc się stopniowo coraz wyżej, aż wreszcie znaleźli się wysoko nad Ognistym Fortem, wystarczająco wysoko, by przemknąć nad turniami. Ten pułap stanowił właściwie kres możliwości powietrznych ślizgów. Autolot mógł rzecz jasna wzbić się znacznie wyżej, ale to w pełni wystarczało Dirkowi. Ich kameleonowe kombinezony zmieniły kolor na szarobiały. Cieszył się, że ma na sobie ciepły strój, gdyż wiatr był przenikliwy, a szarawy dzień Worlornu niewiele się różnił od nocy.
Trzymali się za ręce, z rzadka wykrzykując jakieś komentarze. Pochylali się pod wiatr to w tę, to w tamtą stronę, aż wreszcie przemknęli nad szczytem jednej z gór i opadli wzdłuż jej zbocza do cienistej, skalnej doliny. Potem pomknęli następną i jeszcze następną, mijając ostre jak sztylety wyniosłości skalne zielonej bądź czarnej barwy, a także wysokie, wąskie wodospady i głębokie przepaście. W pewnej chwili Gwen zapytała, czy chce się ścigać, a on wyraził krzykiem zgodę. Potem pomknęli naprzód tak szybko, jak tylko pozwalały na to ślizgi i ich umiejętności. Wreszcie Gwen ulitowała się nad Dirkiem i zawróciła, by ponownie ująć go za rękę.
Góry opadały w dół na zachodzie równie gwałtownie, jak wznosiły się ku niebu na wschodzie, tworząc wysoką barierę, która osłaniała pustkowia przed światłem wciąż pnącego się w górę po nieboskłonie Kręgu.
— W dół — poleciła Gwen. Dirk kiwnął głową i oboje zaczęli opuszczać się powoli ku ciemnozielonemu gąszczowi rozciągającemu się pod nimi. Byli już w powietrzu od z górą godziny i Dirk czuł się odrętwiały od worlorńskiego wiatru, a większa część jego ciała protestowała przeciwko podobnemu traktowaniu.
Wylądowali głęboko w lesie, nieopodal jeziora, które zauważyli z góry. Gwen opadła z wdziękiem po lekkim łuku i wylądowała na omszałym brzegu, natomiast Dirk, który bał się, że uderzy mocno w ziemię i złamie sobie nogę, wyłączył grawitor odrobinę za wcześnie i spadł z wysokości metra.
Gwen pomogła mu odłączyć buty od ślizgu. Wspólnie strzepnęli wilgotny piasek oraz mech z jego ubrania i włosów. Potem usiadła obok niego i uśmiechnęła się. On również się uśmiechnął i pocałował ją.
A przynajmniej spróbował. Gdy wyciągnął ramię, by ją objąć, odsunęła się od niego. Wtedy sobie przypomniał. Ręce mu opadły, a na twarzy pojawił się cień.
— Przepraszam — wymamrotał. Odwrócił od niej wzrok, spoglądając na jezioro. Woda miała kolor oleistej zieleni, a nieruchomą taflę upstrzyły wysepki fioletowych grzybów. Poruszały się tam jedynie owady, śmigające po pobliskich płyciznach. W lesie było jeszcze mroczniej niż w mieście, gdyż większa część dysku Tłustego Szatana nadal kryła się za górami.
Gwen wyciągnęła rękę i dotknęła jego ramienia.
— Nie — rzekła cicho. — To ja przepraszam. Ja też zapomniałam. To było prawie jak na Avalonie.
Spojrzał na nią, zmuszając się do niepewnego uśmiechu.
— Tak. Prawie. Tęskniłem za tobą, Gwen, bez względu na wszystko. Ale czy powinienem ci o tym mówić?
— Pewnie nie powinieneś — przyznała. Znowu nie chciała spojrzeć mu w oczy i wpatrzyła się w jezioro. Jego drugi brzeg skrywała mgła. Przez długi czas patrzyła bez ruchu w dal. Tylko raz lekko zadrżała z zimna. Dirk przyglądał się, jak barwa jej kombinezonu stopniowo przechodzi w białawą w zielone cętki, by dostosować się do powierzchni, na której siedziała.
Wreszcie wyciągnął niepewnie dłoń, by jej dotknąć, lecz strząsnęła ją z siebie.
— Nie — powiedziała.
Dirk westchnął, nabrał w dłoń garść chłodnego piasku i patrzył, jak przesypuje się między palcami.
— Gwen. — Zawahał się. — Jenny. Nie wiem…
Spojrzała na niego, marszcząc brwi.
— To nie jest moje imię, Dirk. Nigdy nie było. Nikt mnie tak nie nazywał oprócz ciebie.
Skrzywił się boleśnie.
— Ale dlaczego…
— Dlatego, że to nie ja!
— Nie kto inny — sprzeciwił się. — Przyszło mi to do głowy, wtedy na Avalonie. Pasowało do ciebie i dlatego zacząłem cię tak nazywać. Myślałem, że je lubisz.
Potrząsnęła głową.
— Kiedyś lubiłam. Nie rozumiesz tego. Nigdy nie rozumiałeś. Ono z czasem zaczęło znaczyć dla mnie coraz więcej, Dirk. Coraz więcej i więcej, i to nie było dobre. Próbowałam ci to wytłumaczyć, nawet wtedy. Ale to było dawno temu. Byłam młodsza. Właściwie byłam dzieckiem. Nie umiałam tego ubrać w słowa.
— A teraz? — W jego głosie pojawiła się nuta gniewu. — Czy teraz potrafisz, Gwen?
— Tak. Teraz tak, Dirk. Mam więcej słów, niż mogłabym wypowiedzieć. — Uśmiechnęła się z jakiegoś powodu i potrząsnęła głową, aż wiatr uniósł jej włosy. — Posłuchaj, prywatne imiona są w porządku. Mogą tworzyć szczególną więź. Tak właśnie jest z Jaanem. Związani dumą noszą długie imiona, ponieważ pełnią wiele różnych funkcji. Może być Jaanem Vikarym dla wolfmańskiego przyjaciela na Avalonie, high-Ironjade’em na radach zgromadzenia, Rivem podczas nabożeństwa, Wolfem na dumnej wojnie, a w łóżku może nosić jeszcze inne imię, prywatne imię. To jest w porządku, bo wszystkie te imiona oznaczają jego. Rozumiem to. Lubię niektóre jego aspekty bardziej niż inne, Jaana bardziej niż high-Ironjade’a, ale wszystkie te imiona są w jego przypadku prawdziwe. Kavalarzy mają powiedzenie, że człowiek jest sumą wszystkich swych imion. Na Dumnym Kavalaanie imiona są bardzo ważne. Są bardzo ważne wszędzie, ale Kavalarzy znają tę prawdę lepiej niż większość innych ludzi. To, co nie ma imienia, nie istnieje. Gdyby istniało, miałoby imię. I na odwrót, jeśli nada się czemuś imię, to gdzieś, na jakimś poziomie, to coś zacznie istnieć. To jest inne kavalarskie powiedzenie. Rozumiesz?
— Nie.
Roześmiała się.
— Masz mętlik w głowie, jak zawsze. Posłuchaj, gdy Jaan przybył na Avalon, był Jaantonym Ironjade’em Vikarym. To było wszystko. Najważniejszą częścią były dwa pierwsze słowa. Jaantony to prawdziwe imię, nadane przy urodzeniu, a Ironjade to nazwa jego schronienia i sojuszu. Vikary to wymyślone imię, które przybrał, gdy osiągnął dojrzałość. Wszyscy Kavalarzy tak robią. Na ogół wybierają imiona związanych dumą, których podziwiają, mitycznych postaci albo swoich bohaterów. W ten właśnie sposób przetrwało mnóstwo nazwisk ze Starej Ziemi. Chodzi o to, że razem z imieniem bohatera chłopak ma przejąć część jego cech. Wydaje się, że na Dumnym Kavalaanie to rzeczywiście skutkuje. Imię, które wybrał Jaan, Vikary, jest niezwykłe pod kilkoma względami. Brzmi jak nazwisko pochodzące ze Starej Ziemi, ale wcale tak nie jest. Wszyscy się zgadzają, że Jaan był dziwnym dzieckiem. Marzycielskim, wrażliwym, stanowczo zbyt introwertycznym. Gdy był bardzo mały, lubił słuchać pieśni i opowieści eyn-kethi, a to niedobrze dla kavalarskiego chłopca. Eyn-kethi to rozpłodowe kobiety, permanentne matki schronienia. Normalne dziecko nie powinno mieć z nimi więcej do czynienia niż to konieczne. Gdy Jaan był większy, cały czas spędzał w samotności, badając jaskinie i opuszczone kopalnie w górach, w bezpiecznej odległości od swych braci ze schronienia. Nie mam o to do niego pretensji. Zawsze go dręczono i nie miał przyjaciół, aż do chwili, gdy spotkał Garse’a. Garse jest młodszy, ale i tak został obrońcą Jaana w ostatnich latach jego dzieciństwa. Potem wszystko się zmieniło. Gdy Jaan osiągnął wiek, w którym miał go obowiązywać kodeks pojedynkowy, zainteresował się bronią i bardzo szybko nauczył się nią władać. Zawsze łatwo uczył się wszystkiego. Jest straszliwie szybki i uważa się go za śmiertelnie groźnego przeciwnika, groźniejszego nawet niż Garse, którego umiejętności mają głównie instynktowny charakter. Ale nie zawsze tak było. Tak czy inaczej, gdy dla Jaantony’ego nadszedł czas wyboru imienia, miał dwóch wielkich bohaterów, lecz nie odważył się przedstawić związanym dumą imienia żadnego z nich. Nie byli Ironjade’ami, a co gorsza, obaj byli niemalże pariasami, czarnymi charakterami kavalarskiej historii, charyzmatycznymi przywódcami, których sprawy przegrały i których imiona przez pokolenia przeklinano. Dlatego Jaan połączył ich imiona w jedną całość i poprzestawiał głoski, tak że rezultat wyglądał jak historyczne nazwisko, importowane ze Starej Ziemi. Związani dumą zaakceptowali je bez zastanowienia. W końcu to było tylko wybrane imię, najmniej ważny element tożsamości, ten, który przychodzi najpóźniej. — Zmarszczyła brwi. — I o to właśnie chodzi w tej całej opowieści. Jaantony Ironjade Vikary przybył na Avalon przede wszystkim jako Jaantony Ironjade. Ale na Avalonie najważniejsze jest nazwisko i przekonał się, że jest tam w pierwszej kolejności Vikarym. Na akademii zarejestrowano go pod tym nazwiskiem, tak nazywali go wykładowcy i z tym mianem żył przez dwa lata. Wkrótce stał się Jaanem Vikarym, mimo że nie przestał być Jaantonym Ironjade’em. Sądzę, że to mu się spodobało. Od tej pory zawsze starał się być Jaanem Vikarym, choć po naszym powrocie na Dumny Kavalaan to nie było łatwe. Dla Kavalarów zawsze będzie Jaantonym.