— W takim razie cieszę się, że przyleciałeś — stwierdziła. — Potrzebowałam kogoś, kto stałby z boku. Zjawiłeś się w samą porę. To prawdziwy fart.
Jakie to dziwne, pomyślał, wysyłać prośbę o fart. Nie powiedział jednak nic.
— I co teraz?
— Teraz pokażę ci las. W końcu po to tu przylecieliśmy.
Podnieśli powietrzne ślizgi i oddalili się od milczącego jeziora, wchodząc w oczekującą na nich gęstwinę. Nie znaleźli tu żadnych ścieżek, ale ponieważ podszycie było rzadkie, poruszali się z łatwością, mając do wyboru wiele tras. Dirk przyglądał się bez słowa otaczającemu ich lasowi. Szedł przygarbiony, trzymając ręce w kieszeniach. Mówiła tylko Gwen, a i ona nie odzywała się zbyt często. Gdy już to robiła, jej głos był cichy i przepojony czcią, jak szept dziecka w ogromnej katedrze. Najczęściej jednak wyciągała tylko rękę i wskazywała, gdzie powinien patrzeć.
Drzewa rosnące wokół jeziora były dla Dirka świetnie znanymi przyjaciółmi. Widział je już tysiące razy. To był tak zwany domowy las. Człowiek przenosił go ze sobą od słońca do słońca, sadził na wszystkich światach, na których postawił stopę. Miał on swe korzenie na Starej Ziemi, lecz nie wywodził się tylko z niej. Na każdej kolejnej planecie ludzkość znajdowała nowych ulubieńców, drzewa i inne rośliny, które wkrótce wnikały w jej krew w równym stopniu jak te, które przyniosła ze sobą z ojczystej planety. A gdy gwiazdoloty ruszały w dalszą drogę, sadzonki z owych światów wędrowały razem z dwukrotnie wykorzenionymi wnukami Terry. W ten właśnie sposób rozrastał się domowy las.
Dirk i Gwen przemierzali go nieśpiesznie, tak jak inni robili to przed nimi na wielu światach. Świetnie znali drzewa. Klony cukrowe i klony ogniste, niby-dęby i prawdziwe dęby, srebrnodrzewy, trujące sosny i osiki. Zewnętrznoświatowcy sprowadzili je tutaj podobnie jak ich przodkowie, którzy przywieźli je ze sobą na Krawędź, by poczuć się jak w domu, gdziekolwiek mógł się on znajdować.
Tutaj jednak las wyglądał inaczej.
Dirk uświadomił sobie po chwili, że przyczyną jest światło, sączące się z nieba bardzo wątłym strumieniem — blady, czerwonawy blask, który na Worlornie uchodził za dzień. To był las zmierzchu. Umierał w zwolnionym tempie nienaturalnie przedłużonej jesieni.
Gdy przyjrzał się uważniej, zauważył, że gałęzie klonów cukrowych są nagie, a ich liście leżą u jego stóp. Te drzewa już się nie zazielenią. Dęby również były ogołocone. Zatrzymał się, by zerwać liść z klonu ognistego, i zobaczył, że delikatne, czerwone żyłki poczerniały. Srebrnodrzewy zaś miały w rzeczywistości brudnoszary kolor.
Wkrótce nadejdzie zgnilizna.
W niektórych Częściach lasu już się rozprzestrzeniała. Na opustoszałej polance, na której warstwa humusu była grubsza i czarniejsza niż w innych miejscach, nozdrza Dirka wypełnił nieprzyjemny odór. Mężczyzna zerknął pytająco na Gwen, która pochyliła się i podsunęła mu garść czarnej masy pod nos. Odwrócił się ze wstrętem.
— To był mech — wyjaśniła ze smutkiem. — Sprowadzili go tu aż z Eshellinu. Przed rokiem był jeszcze zielono-szkarłatny, obsypany maleńkimi kwiatuszkami. Czerń szerzyła się szybko.
Weszli głębiej w las, oddalając się stopniowo od jeziora i ściany gór. Słońca stały już niemal pionowo nad ich głowami. Tłusty Szatan, wielki i przyćmiony, wyglądał jak zbroczony krwią księżyc. Cztery małe, żółte słońca otaczały go nierównym pierścieniem. Worlorn oddalił się zbyt daleko, a do tego w niewłaściwym kierunku, i Krąg utracił regularny kształt.
Po z górą godzinie drogi charakter otaczającego ich lasu zaczął się zmieniać — powoli, subtelnie, niemal zbyt stopniowo, by Dirk mógł cokolwiek zauważyć. Gwen jednak zwróciła na to jego uwagę. Znajomy domowy las ustępował pomału miejsca czemuś bardziej niezwykłemu, niepowtarzalnemu, dzikszemu. Wychudłe, czarne drzewa o szarych liściach, wysokie ściany ciernistych krzewów o czerwonych czubkach, bladoniebieskie, fosforyzujące drzewa o gałęziach obwisłych jak u wierzb płaczących, wielkie bulwiaste kształty pokryte czarnymi, łuszczącymi się plamami. Gwen pokazywała mu je wszystkie po kolei i przytaczała ich nazwy. Pewna roślina jednak zaczęła występować coraz częściej. Była wysoka i żółta, a z całej długości jej woskowatego pnia wyrastały splątane gałęzie, które dzieliły się na coraz mniejsze i mniejsze odnogi, aż wreszcie powstawał z nich zwarty, drewniany labirynt. Gwen nazywała te drzewa dławcami i Dirk wkrótce zrozumiał dlaczego. Tu, w głębi lasu, jeden z dławców wyrósł tuż obok królewskiego srebrnodrzewu. Jego zakrzywione, woskowate, żółte gałęzie krzyżowały się z prostymi i majestatycznymi, szarymi konarami, a korzenie oplatały i podkopywały korzenie drugiego drzewa, miażdżąc rywala we wciąż zaciskającym się imadle. Srebrnodrzew był już ledwie widoczny. Został z niego tylko martwy, prosty kij, zagubiony w gąszczu rozrastającego się napastnika.
— Dławce pochodzą z Tobera — wyjaśniła Gwen. — Opanowały tamtejsze lasy, tak samo jak robią to tutaj. Mogliśmy powiedzieć tym, którzy je tu sprowadzili, że tak się stanie, ale to by ich nie obeszło. Lasy i tak były skazane na śmierć, jeszcze przed zasadzeniem. Nawet dławce zginą, choć przetrwają najdłużej.
Szli dalej, spotykając coraz więcej dławców, które wkrótce zdominowały las. Puszcza stawała się coraz gęstsza i mroczniejsza, trudniej było się im poruszać. Co chwilę potykali się o sterczące z ziemi korzenie. Splątane gałęzie krzyżowały się nad ich głowami niczym ramiona gigantycznych zapaśników. W miejscach, gdzie dwa, trzy albo więcej dławców rosło obok siebie, drzewa zdawały się tworzyć gęsto splątany węzeł i byli zmuszeni je omijać. Inne rośliny spotykali tu rzadko, pomijając połacie czarno-fioletowych grzybów widocznych u stóp żółtych drzew oraz powrósła pasożytniczej kożuchopajęczyny.
Żyły tu jednak zwierzęta.
Dirk dostrzegał ich szybko poruszające się cienie w mrocznej gęstwinie dławców i słyszał wysokie skrzekliwe głosy. Po chwili wypatrzył jedno z nich. Siedziało nieruchomo na gałęzi, tuż nad ich głowami, łypiąc na nich z góry. Było wielkości pięści Dirka i z jakiegoś powodu wydawało się przezroczyste. Dotknął ramienia Gwen i wskazał głową w górę.
Uśmiechnęła się tylko do niego i zaśmiała cicho. Wyciągnęła rękę, złapała stworzonko i zmiażdżyła je w dłoni. Potem pokazała Dirkowi, że trzyma w niej jedynie pył i martwą tkankę.
— W pobliżu jest gniazdo drzewnych upiorów — wyjaśniła. — One zrzucają skórę cztery albo pięć razy, zanim osiągną dojrzałość, i często zostawiają wylinkę, żeby odstraszać inne drapieżniki. — Wyciągnęła rękę. — Tam jest żywy, jeśli cię to interesuje.
Dirk uniósł wzrok i ujrzał przelotnie małe, żółte stworzonko o ostrych zębach i ogromnych, brązowych oczach.
— Umieją też latać — poinformowała go Gwen. — Mają między przednimi a tylnymi kończynami błony, które pozwalają im przelatywać z drzewa na drzewo. No wiesz, to drapieżniki. Polują stadami i potrafią powalić zwierzęta sto razy większe od siebie. Ale na ogół nie atakują ludzi, chyba że ktoś przypadkiem wlezie w ich gniazdo.
Drzewny upiór skrył się już w labiryncie gałęzi dławca, lecz Dirk miał wrażenie, że kącikiem oka dostrzegł przez chwilę drugiego. Rozejrzał się uważnie po lesie. Przezroczyste wylinki były wszędzie, niczym małe, nieustępliwe duchy wpatrujące się w półmrok ze swoich grzęd.
— To one tak denerwują Janacka, prawda? — zapytał.
Gwen kiwnęła głową.
— Drzewne upiory są na Kimdissie prawdziwą plagą, ale dopiero tutaj naprawdę znalazły się w swoim żywiole. Doskonale wtapiają się w tło dławców i poruszają się w ich gąszczu szybciej niż wszystko, co w życiu widziałam. Zbadaliśmy je bardzo gruntownie. One wręcz oczyszczają lasy ze zwierząt. Z czasem wytępiłyby wszystkie i same zginęły z głodu, ale nie zdążą tego uczynić. Wcześniej tarcza przestanie działać i nadejdzie zimno.