— Tu właśnie Arkin chciał urządzić naszą bazę — mówiła Gwen. — Ale my postawiliśmy weto. Jeśli mieliśmy pracować razem, to nie ulegało wątpliwości, że powinniśmy zamieszkać w tym samym mieście i Arkin pragnął, żeby to był Dwunasty Sen. Nie chciałam się na to zgodzić i nie jestem pewna, czy mi to kiedykolwiek wybaczył. Kavalarzy wybudowali fortecę, Kimdissianie natomiast uczynili ze swojego miasta dzieło sztuki. Jak rozumiem, w dawnych dniach było jeszcze piękniejsze. Po zakończeniu festiwalu rozebrali najwspanialsze budynki i zabrali z placów najlepsze rzeźby.
— Głosowałaś na Larteyn? — zapytał Dirk. — Tam chciałaś mieszkać?
Potrząsnęła głową i jej rozpuszczone teraz włosy zakołysały się lekko. Uśmiechnęła się do Dirka.
— Nie — zaprzeczyła. — To Jaan i Garse tego chcieli. Ja… no cóż, obawiam się, że nie głosowałam też na Dwunasty Sen. Nie mogłabym tu mieszkać. Zbyt silna jest tu woń rozkładu. No wiesz, zgadzam się z Keatsem. Nic nie napawa większą melancholią niż śmierć piękna. Tu było znacznie więcej piękna niż w Larteynie, chociaż Jaan warknąłby ze złości, gdyby to ode mnie usłyszał. Dlatego to miasto jest smutniejsze. Poza tym w Larteynie mamy przynajmniej jakieś towarzystwo, choćby tylko Lorimaara i jemu podobnych. Tu nie ma nikogo oprócz duchów.
Dirk spojrzał na wodę. Wielkie czerwone słońce, uwięzione i opadłe z sił, kołysało się niesamowicie na tafli w rytm leniwego ruchu fal. Mógł niemal zobaczyć duchy, o których mówiła Gwen, tłoczące się na obu brzegach widma wyśpiewujące głośne lamenty nad tym, co dawno utracone. Był tu też inny duch, należący tylko do niego: flisak z Braque, popychający swą barkę długą, czarną tyczką. Płynął po Dirka i z każdą chwilą się zbliżał. Jego czarną łódź o głębokim zanurzeniu wypełniała pustka.
Dirk wstał i pociągnął Gwen za sobą, nie mówiąc nic poza tym, że chce już stąd iść. Uciekli przed duchami na taras, gdzie czekał na nich szary autolot.
Maszyna uniosła ich w powietrze, ku drugiemu interludium pełnemu wiatru, nieba i niewypowiedzianych myśli. Gwen poleciała dalej na południe, a potem na wschód. Dirk przyglądał się jej zamyślony i nie odzywał się. Od czasu do czasu zerkała na niego i uśmiechała się, lecz zawsze jakby wbrew sobie.
W końcu dotarli nad morze.
Miasto popołudnia wzniesiono na skalistym brzegu zatoki, gdzie ciemnozielone fale tłukły o butwiejące nabrzeża. Ongiś zwano je Musquel-nad-Morzem. Tak powiedziała mu Gwen, zataczając pętle nisko nad ziemią. Choć zbudowano je w tym samym czasie co inne miasta Worlornu, tchnęło aurą starożytności. Ulice Musquel przypominały węże o złamanych kręgosłupach. Brukowane zaułki wiły się między pochyłymi wieżami z różnobarwnych cegieł. To było ceglane miasto. Cegły niebieskie i czerwone, żółte, zielone i pomarańczowe, malowane, pasiaste i nakrapiane, połączone w szalone, nieharmonijne wzory zaprawą czarną jak obsydian albo czerwoną niczym Szatan na niebie. Jeszcze barwniejsze były malowane markizy straganów, które nadal łopotały przy krętych ulicach bądź tkwiły porzucone na bezludnych drewnianych molach.
Wylądowali na molo, które wyglądało na solidniejsze od pozostałych, wsłuchiwali się przez pewien czas w huk bałwanów, a potem wybrali się na przechadzkę do miasta. Znaleźli tam tylko pustkę i pył. Po bezludnych ulicach hulał wiatr, kopuły i cebulaste wieże stały porzucone, a jaskrawe ongiś barwy wyblakły w blasku opasłego, czerwonego słońca. Cegły również już się kruszyły. Wszędzie było pełno pyłu, wielobarwnego i dławiącego. Musquel nie było solidnie zbudowanym miastem, a teraz stało się już tak samo martwe jak Dwunasty Sen.
— To jest strasznie prymitywne — dziwił się Dirk, spoglądając na ruiny. Zatrzymali się na skrzyżowaniu dwóch zaułków, przy studni z kamiennym obmurowaniem. W jej wnętrzu pluskała czarna woda. — Całe miasto wygląda jak z epoki przedkosmicznej, a wiele znaków mówi to samo o jego kulturze. Na Braque jest podobnie, ale nie do tego stopnia. Zachowały się tam strzępki dawnej techniki, których nie zabrania ich religia. A w Musquel nie mieli nic.
Kiwnęła głową i przebiegła delikatnie dłonią po obmurowaniu studni. Strużka pyłu i kamyków posypała się ze stukotem w ciemność. Spojrzenie Dirka przyciągnął bladoczerwony błysk nefrytu i srebra na lewym przedramieniu kobiety. Skrzywił się boleśnie, ponownie zadając sobie pytanie: Co to jest? Piętno niewolnicy czy symbol miłości? Odepchnął jednak od siebie tę myśl. Wolał się nad tym nie zastanawiać.
— Ludzie, którzy zbudowali Musquel, mieli bardzo niewiele — zaczęła mówić. — Przybyli tu z Zapomnianej Kolonii, którą inni mieszkańcy światów zewnętrznych zwą czasem Światem Lete. Tubylcy jednak używają tylko nazwy Ziemia. Na Dumnym Kavalaanie zwą ich Zaginionymi. Kim są, w jaki sposób dotarli na swój świat, skąd przybyli… — Wzruszyła ramionami, uśmiechając się. — Nikt tego nie wie. Byli tu jeszcze przed Kavalarami, a być może nawet przed „Mao Tse-tungiem”, który według historyków był pierwszym ludzkim gwiazdolotem, jaki przedostał się za Welon Kusicielki. Kavalarscy tradycjonaliści są pewni, że wszyscy Zaginieni to niby-ludzie i hrangańskie demony, ale oni udowodnili, że mogą się krzyżować z ludźmi z lepiej znanych światów. Zapomniana Kolonia jest izolowaną planetą, wykazującą niewiele zainteresowania resztą kosmosu. To kultura na poziomie epoki brązu. Mieszkańcy żyją głównie z rybołówstwa i unikają kontaktów z obcymi.
— Dziwię się, że w ogóle tu przybyli — odezwał się Dirk — i że chciało się im wybudować miasto.
— Ach — odparła. Znowu się uśmiechnęła i strzepnęła kolejną porcję kruszącego się kamienia. Rozległa się seria cichych plusków. — Wszyscy musieli wybudować miasta, każda z czternastu kultur światów zewnętrznych. O to właśnie chodziło. To ludzie z Wolfheimu odnaleźli przed kilkoma stuleciami Zapomnianą Kolonię i dlatego to Wolfheim na spółkę z Toberem ściągnął tu Zaginionych, którzy nie mieli własnych gwiazdolotów. Na swym ojczystym świecie byli rybakami, więc tutaj także zrobiono z nich rybaków. Również Wolfheim, we współpracy ze Światem Oceanu Czarnego Wina, wypełnił dla nich oceany. Niscy, czarnoskórzy mężczyźni i kobiety, nadzy do pasa, wypływali na morze w małych łodziach i łowili ryby w sieci. Potem piekli je w otwartych dołach i sprzedawali turystom. Mieli bardów i ulicznych pieśniarzy, którzy wypełniali zaułki ich miasta radością. Wszyscy goście festiwalu zatrzymywali się w Musquel, by posłuchać niezwykłych mitów, najeść się ryb i pływać w wynajętych łodziach. Ale nie sądzę, by Zaginieni kochali zbytnio to miasto. Miesiąc po zakończeniu festiwalu nie było tu już żadnego z nich. Nie zabrali nawet swoich markiz, a jeśli pogrzebiesz w budynkach, znajdziesz w nich noże do patroszenia ryb, ubrania, a także kilka kości.
— Robiłaś to?
— Nie, ale słyszałam, jak o tym opowiadano. Kirak Redsteel Cavis, poeta mieszkający w Larteynie, zatrzymał się tu na pewien czas, wędrował po mieście i napisał kilka pieśni.
Dirk rozejrzał się wokół, ale nie zauważył nic interesującego. Wyblakłe cegły i puste ulice, pozbawione szyb okna niczym tysiąc ślepych oczu, malowane markizy łopoczące głośno na wietrze. Nic.
— Kolejne miasto duchów — stwierdził.
— Nie — sprzeciwiła się Gwen. — Nie sądzę, żeby tak było. Zaginieni nie oddali swych dusz Musquel ani Worlornowi. Ich duchy wróciły do domu razem z nimi.
Dirk zadrżał. Miasto wydało mu się nagle jeszcze bardziej puste niż przed chwilą. Bardziej puste niż pustka. To była dziwna myśl.
— Czy Larteyn to jedyne miasto, w którym jeszcze jest życie? — zapytał.