— Nie — odparła, odwracając się od studni. Ruszyli zaułkiem w stronę brzegu. — Jeśli chcesz, pokażę ci życie. Chodź.
Znowu wzbili się w powietrze, by pomknąć przez gęstniejący mrok. Lot do Musquel i zwiedzanie miasta zabrały im większość popołudnia. Tłusty Szatan wisiał nisko nad horyzontem na zachodzie, a jeden z jego czterech towarzyszy zdążył już zajść. Nastał zmierzch, nie tylko z pozoru, lecz również naprawdę.
Dirk był bardzo niespokojny. Tym razem to on zasiadł za drążkiem sterowym. Gwen siedziała u jego boku, bardzo delikatnie dotykając ramieniem jego ramienia, i od czasu do czasu udzielała mu zwięzłych Wskazówek. Minęła już większa część dnia, a on miał wiele rzeczy do powiedzenia, musiał zadać mnóstwo pytań, podjąć masę decyzji. Do tej pory nie zrobił jednak żadnej z tych rzeczy. Niedługo, obiecał sobie, Pilotując autolot. Niedługo.
Maszyna mruczała cicho, niemal niesłyszalnie, pod jego delikatnym dotykiem. Ziemia na dole stawała się coraz ciemniejsza. Przelatywali kolejne kilometry. Gwen powiedziała mu, że znajdą życie na zachód stąd, prosto na zachód, gdzie za horyzontem kryły się słońca.
Miasto wieczoru było ogromnym, srebrzystym budynkiem. U stóp miało pofałdowane wzgórza, nad którymi mknęli, a głowę skrywało w wiszących dwa kilometry wyżej chmurach. To było miasto światła o metalicznych, pozbawionych okien ścianach, migoczące białym, rozżarzonym blaskiem. Roziskrzona, migotliwa jasność wspinała się falami po wyniosłej wieży, zaczynając od dalekiej postawy, leżącej głęboko w macierzystej skale. Każda fala rozpoczynała swą niewiarygodną wspinaczkę, coraz szybsza i jaśniejsza, aż wreszcie — w oślepiającej eksplozji — docierała do spowitego w chmurach srebrnego szpica. W tej samej chwili wędrowały już za nią trzy następne.
— Wyzwanie — oznajmiła Gwen, gdy się zbliżali. To była nazwa miasta i jego cel. Zbudowali je członkowie frakcji miastowych z Emerelu p.i., ludzie mieszkający w czarnych, stalowych wieżach, wzniesionych na pagórkowatych równinach. Każda z emerelskich arkologii była państwem-miastem zamkniętym w jednym gmachu i większość Emerelczyków nigdy nie opuszczała budynku, w którym się urodziła — aczkolwiek Gwen mówiła, że ci, którzy to robili, często zostawali największymi podróżnikami w całym kosmosie. Wyzwanie było wszystkimi tymi emerelskimi wieżowcami połączonymi w jedno. Nie czarne, ale srebrnobiałe, dwukrotnie bardziej butne i trzykrotnie wyższe — emerelska filozofia arkologiczna wcielona w metal i plastik — napędzane energią termojądrową, automatyczne, skomputeryzowane i samonaprawiające się. Emerelczycy przechwalali się, że jest nieśmiertelne i stanowi ostateczny dowód na to, iż potężna technika Krawędzi — a przynajmniej technika Emerelu p.i. — nie ustępuje technice Newholme, Avalonu, a nawet samej Starej Ziemi.
Korpus miasta przecinały ciemne poziome kreski, oddalone od siebie o dziesięć kondygnacji — pokłady parkingowe. Dirk skierował się ku jednemu z nich. Kiedy się zbliżył, w czarnej szczelinie rozbłysły jasne światła. Otwór miał co najmniej dziesięć metrów wysokości, bez kłopotu więc można było wylądować na rozległym pokładzie parkingowym setnego piętra.
Gdy wysiedli z maszyny, przywitał ich dobiegający znikąd bas.
— Witajcie — rzekł. — Jestem Głosem Wyzwania. Czy mogę was ugościć?
Dirk obejrzał się i Gwen zaczęła śmiać się z niego.
— To mózg miasta — wyjaśniła. — Superkomputer. Mówiłam ci, że ono jeszcze żyje.
— Czy mogę was ugościć? — powtórzył Głos dobiegający ze ścian.
— Być może — odparł niepewnie Dirk. — Chyba jesteśmy głodni. Czy możesz nas nakarmić?
Głos nie odpowiedział, lecz w odległości kilku metrów otworzyła się ściana. Wyłonił się zza niej wehikuł o wyściełanych siedzeniach, który podjechał do nich. Wsiedli i pojazd ruszył naprzód. Kolejna ściana ustąpiła mu z drogi.
Toczyli się na miękkich balonowych oponach, mijając serię nieskazitelnie białych korytarzy oraz niezliczone szeregi numerowanych drzwi. Wokół nich grała uspokajająca muzyka. W pewnej chwili Dirk powiedział, że białe światła stanowią nieprzyjemny kontrast z przyćmionym zmierzchem Worlornu, i korytarze natychmiast wypełnił stłumiony, niebieski blask.
Pojazd o wielkich oponach wysadził ich przed restauracją. Robokelner o głosie bardzo przypominającym głos Wyzwania podał im menu i listę win. Wybór był bardzo bogaty, nie ograniczający się do kuchni Emerelu p.i., ani nawet światów zewnętrznych. Oferowano tu słynne potrawy i wina ze wszystkich szeroko rozsianych światów królestwa ludzi, w tym również z kilku takich, o których Dirk nigdy w życiu nie słyszał. Pod nazwą każdego dania podano drobnym drukiem nazwę świata jego pochodzenia. Zastanawiali się nad wyborem przez dłuższy czas. W końcu Dirk zdecydował się na piaskowego smoka pieczonego w maśle, potrawę pochodzącą ze Świata Jamisona, a Gwen zamówiła błękitne krewetki w serze, ze Starego Posejdona.
Wino, które wybrali, było białe i przezroczyste. Robot przyniósł je zamrożone w sześcianie lodu, który następnie roztrzaskał. Jakimś cudem nie zamarzło, choć było bardzo zimne. Głos zapewnił, że tak właśnie powinno się je podawać. Dania przyniesiono na podgrzewanych talerzach ze srebra i kości. Dirk złapał za zakończoną pazurami nogę, ściągnął skorupę i spróbował białego, ociekającego masłem mięsa.
— Niewiarygodne — stwierdził, wskazując podbródkiem talerz. — Mieszkałem przez pewien czas na Świecie Jamisona i Jamisończycy naprawdę uwielbiają świeże, pieczone smoki. Ten w niczym nie ustępuje tym, które tam jadłem. Czy jest mrożony? Czy zamrozili go i przywieźli tutaj? Do diabła, Emerelczycy potrzebowaliby całej floty, żeby sprowadzić tu wszystkie te dania.
— Nie jest mrożony — padła odpowiedź. Mówiącą nie była jednak Gwen, która przypatrywała się Dirkowi z nieobecnym uśmieszkiem. Wyjaśnienia udzielił mu Głos. — Przed festiwalem emerelski gwiazdolot „Błękitny Smakołyk” odwiedził wszystkie światy, do jakich zdołał dotrzeć, zachowując próbki ich najlepszych dań. Ten od dawna planowany rejs trwał około czterdziestu trzech standardowych lat. W tym czasie na statku zmienili się czterej kapitanowie i cztery załogi. W końcu gwiazdolot dotarł na Worlorn, gdzie w kuchniach i biokadziach Wyzwania sklonowano zebrane próbki w ilościach wystarczających, by nakarmić tłumy. Tak oto chleb i ryby rozmnożył nie fałszywy prorok, lecz uczeni z Emerelu p.i.
— Cóż za zarozumiałość — zauważyła z chichotem Gwen.
— To na pewno z góry przygotowany tekst — stwierdził Dirk. Wzruszył ramionami i wrócił do jedzenia. Gwen poszła za jego przykładem. Siedzieli we dwoje pośrodku restauracji przeznaczonej dla setek gości, a ich jedynymi towarzyszami byli kelner i Głos. Wszędzie wokół stały puste, nieskazitelne stoły, na których czekały ciemnoczerwone obrusy i lśniące, srebrne sztućce. Goście odeszli stąd przed dziesięciu laty, ale Głos i miasto nadal cierpliwie na nich czekały.
Później, przy czarnej, gęstej od śmietanki i przypraw kawie, miło wspominanego avalońskiego gatunku, Dirk poczuł się spokojny i rozluźniony, być może bardziej niż kiedykolwiek od chwili przybycia na Worlorn. Jaan Vikary oraz nefryt i srebro — które lśniły w stłumionym świetle restauracji mrocznym, pięknym blaskiem, wspaniale wykonane, lecz z jakiegoś powodu wolne teraz od groźby i znaczenia — zeszły na drugi plan, odkąd znowu był z Gwen. Siedziała naprzeciwko niego, popijając kawę z białej, porcelanowej filiżanki, i ze swym odległym, marzycielskim uśmiechem wydawała się bardzo bliska, niczym Jenny, którą ongiś znał i kochał, ta od szeptoklejnotu.
— Niezłe — stwierdził z kiwnięciem głowy, mając na myśli wszystko, co go otaczało.