Miasto nocy było rozległym labiryntem. Spowijała je ciemność mącona tylko kilkoma odległymi od siebie światłami. Wyglądało jak blady klejnot leżący na miękkim, czarnym filcu. Ono jedno ze wszystkich miast zbudowano w głuszy, za ścianą gór. Tu właśnie pasowało, pośród lasów dławców, widmodrzewów i błękitnych wdowców. Jego smukłe, białe wieże wznosiły się ponad mroczną puszczę na podobieństwo zjaw, połączone ze sobą wdzięcznymi wiszącymi mostami, które błyszczały jak pokryte lodem pajęczyny. Niskie kopuły pełniły samotną straż pośród sieci kanałów, w których wodach odbijały się światła wież oraz pojedyncze, migoczące gwiazdy. Miasto otaczała duża liczba niezwykłych budynków, które wyglądały jak chude, kościste dłonie wyciągnięte ku niebu. Nieliczne drzewa pochodziły wyłącznie ze światów zewnętrznych, a zamiast trawy rosły grube dywany słabo fosforyzującego mchu.
Miasto miało też pieśń.
Dirk nigdy nie słyszał podobnej muzyki. Była niesamowita, dzika i niemal nieludzka. Wznosiła się i opadała, bezustannie zmienna. To była mroczna symfonia pustki, bezgwiezdnych nocy i niespokojnych snów. Składały się na nią jęki, szepty i wycia, a także dziwna, cicha nuta, która mogła być tylko dźwiękiem smutku. Pomimo tego wszystkiego niewątpliwie była to muzyka.
Dirk popatrzył na Gwen ze zdumieniem w oczach.
— Jak to się dzieje?
Wsłuchała się w muzykę, siedząc za sterem, lecz jego pytanie wyrwało ją z zamyślenia i uśmiechnęła się blado.
— To miasto Mrocznego Świtu. Mroczniacy to niezwykły lud. W łańcuchu górskim jest przerwa. Ich strażnicy pogody spowodowali, że cały czas wieje przez nią wiatr. Potem wznieśli te wieże. Na szczycie każdej z nich jest otwór i wiatr gra na mieście jak na instrumencie. W kółko tę samą pieśń. Kontrolery pogody zmieniają kierunek wiatru i z każdą zmianą jedne wieże wygrywają swe nuty, a inne milkną. Ta muzyka to symfonia napisana przed stuleciami na Mrocznym Świcie przez kompozytorkę nazwiskiem Lamiya-Bailis. Podobno wykonuje ją komputer, kierując kontrolerami pogody. To dziwne, bo Mroczniacy nigdy nie używali zbyt wielu komputerów i w ogóle nie są szczególnie zaawansowani technologicznie. W czasach festiwalu krążyła na ten temat inna opowieść czy może raczej legenda. Twierdziła ona, że Mroczny Świt był zawsze niebezpiecznie blisko granicy obłędu i muzyka Lamiyi-Bailis, największej z mroczniackich marzycieli, popchnęła całą kulturę w otchłań szaleństwa i rozpaczy. Ponoć za karę jej mózg zachowano przy życiu i teraz można go znaleźć głęboko pod górami Worlornu. Jest podłączony do wiatrowych maszyn i musi raz po raz odtwarzać to arcydzieło, po wieki wieków. — Zadrżała. — A przynajmniej dopóki atmosfera nie zamarznie. Tego nie powstrzymają nawet strażnicy pogody z Mrocznego Świtu.
— To… — Wsłuchany w muzykę Dirk nie potrafił znaleźć słów. — To jest w jakiś sposób odpowiednie — stwierdził wreszcie. — To pieśń dla Worlornu.
— Teraz jest odpowiednie — poprawiła go Gwen. — To pieśń o zmierzchu, o nadejściu nocy, po której nigdy już nie będzie świtu. Pieśń końca. W szczytowym punkcie festiwalu była tu nie na miejscu. Kryne Lamiya… tak nazywało się miasto, Kryne Lamiya, choć często zwano je Syrenim Miastem, podobnie jak Larteyn zwano Ognistym Fortem… hmm, nigdy nie cieszyło się popularnością. Wydaje się duże, ale to tylko złudzenie. Zbudowano je dla stu tysięcy mieszkańców, lecz nigdy nie było ich więcej niż jedna czwarta tej liczby. Z samym Mrocznym Świtem pewnie jest tak samo. Ilu wędrowców dociera na tę planetę, położoną hen daleko, na brzegu Wielkiego Czarnego Morza? A ilu z nich przylatuje tam zimą, kiedy niebo jest niemal zupełnie puste i nie widać na nim nic poza kilkoma odległymi galaktykami? Niewielu. Trzeba być szczególną osobą, by się na to zdecydować. Albo by pokochać Kryne Lamiya. Ludzie skarżyli się, że ta pieśń pozbawia ich spokoju. I nigdy nie cichnie. Mroczniacy nie wytłumili nawet sypialń.
Dirk milczał. Wpatrywał się w bajkowe wieże i wsłuchiwał w ich pieśń.
— Chcesz wylądować? — zapytała.
Kiwnął głową i opuściła autolot po spirali. Znaleźli otwartą szczelinę w boku jednej z wież. W przeciwieństwie do pokładów parkingowych w Wyzwaniu i w Dwunastym Śnie ten nie był zupełnie pusty. Stały na nim dwa inne autoloty: czerwona sportowa maszyna o krótkich skrzydłach oraz maleńka czarno-srebrna łza, oba dawno już porzucone. Ich maski i osłony kabin pokrywała gruba warstwa naniesionego wiatrem kurzu, a siedzenia pierwszej zaczęły już butwieć. Kierowany ciekawością Dirk spróbował uruchomić obie maszyny. Sportowy autolot był martwy, wypalony, jego moc zgasła już przed laty. Za to mała łza ożyła pod jego dotykiem, a jej tablica rozdzielcza zaświeciła migotliwym blaskiem, co świadczyło, że została w niej jeszcze niewielka rezerwa mocy. Wielka, szara manta z Dumnego Kavalaanu była większa i cięższa niż oba wraki razem wzięte.
Z lądowiska przeszli na długą galerię, gdzie blade wzory szaro-białych świetlnych murali tańczyły i wirowały w rytm niosącej się echem muzyki. Potem weszli na balkon, który zauważyli, podchodząc do lądowania.
Gdy znaleźli się na zewnątrz, muzyka otoczyła ich ze wszystkich stron. Przywoływała dwoje przybyszy nieziemskimi głosami, dotykała i igrała ich włosami, huczała i wzywała niczym grom namiętności. Dirk ujął Gwen za rękę i oboje wsłuchali się w te dźwięki, kierując niewidzące spojrzenia ponad wieżami, kopułami i kanałami ku leżącym dalej lasom i górom. Gdy Dirk tak stał, odnosił wrażenie, że muzyczny wiatr próbuje go pociągnąć. Wydawało mu się, że przemawia on do niego cicho, przekonuje go, żeby skoczył, skończył z tym wszystkim, z całą tą głupią, pozbawioną godności i znaczenia daremnością, którą zwał swoim życiem.
Gwen wyczytała to w jego oczach. Ścisnęła mocno jego rękę.
— Podczas festiwalu w Kryne Lamiya samobójstwo popełniło ponad dwieście osób — poinformowała go. — Dziesięciokrotnie więcej niż w jakimkolwiek innym mieście, pomimo faktu, że było tu najmniej mieszkańców.
Dirk kiwnął głową.
— Tak, czuję to. To przez tę muzykę.
— Celebracja śmierci — zgodziła się Gwen. — Ale wiesz co? Samo Syrenie Miasto wcale nie jest martwe tak jak Musquel i Dwunasty Sen. Uparcie trzyma się życia, choćby tylko po to, by tarzać się w rozpaczy i opiewać daremność życia, którego się uczepiło. To dziwne, hę?
— Dlaczego zbudowali takie miasto? Jest piękne, ale…
— Mam pewną teorię — stwierdziła Gwen. — Mroczniacy są z reguły kochającymi czarny humor nihilistami. Sądzę, że Kryne Lamiya jest ich gorzką drwiną z Dumnego Kavalaanu, Wolfheimu, Tobera i innych światów, które tak mocno zabiegały o zorganizowanie Festiwalu Krawędzi. Mroczniacy stawili się na wezwanie, ale miasto, które zbudowali, mówiło, że wszystko to jest bezwartościowe. Wszystko: festiwal, ludzka cywilizacja i samo życie. Pomyśl tylko! Cóż to za pułapka dla zadowolonego z siebie turysty!
Odrzuciła głowę do tyłu i roześmiała się szaleńczo. Dirka na chwilę ogarnął irracjonalny strach, że Gwen straciła rozum.
— I ty chciałaś tu zamieszkać? — zapytał.
Śmiech ucichł równie raptownie, jak się zaczął. Porwał go wiatr. Ostra jak igła wieża po prawej stronie wydała nagle z siebie przenikliwy ton, krótki, załamujący się niczym wycie cierpiącego zwierzęcia. Ich wieża odpowiedziała niskim, żałobnym tonem syreny przeciwmgielnej, który ciągnął się i ciągnął. Muzyka wirowała wokół nich. Dirk miał wrażenie, że gdzieś w oddali słyszy walenie w pojedynczy bęben — ciche, głuche uderzenia rozlegające się w równych odstępach czasu.