— Tak — potwierdziła Gwen. — Chciałam.
Syrena umilkła. Cztery smukłe wieże po drugiej stronie kanału, połączone ze sobą opadającymi ku ziemi mostami, zaczęły zawodzić obłąkańczo. Każda nuta była wyższa od poprzedniej, aż wreszcie dźwięki przekroczyły granicę słyszalności. Bęben wciąż dudnił miarowo: bum, bum, bum.
Dirk westchnął.
— Rozumiem — rzekł bardzo znużonym głosem. — Ja pewnie też chciałbym, chociaż zastanawiam się, jak długo wtedy bym pożył. Braque przypominało trochę to miasto, zwłaszcza nocami, ale było tylko jego bladym echem. Może właśnie dlatego tam się zatrzymałem. Czuję się bardzo znużony, Gwen. Bardzo. Chyba dałem za wygraną. No wiesz, w dawnych czasach zawsze czegoś szukałem: miłości, skarbu z bajki, tajemnic wszechświata, czegokolwiek. Ale odkąd mnie opuściłaś… nie wiem, sprawy zaczęły się układać źle, wszystko nabrało gorzkiego smaku. A nawet jeśli coś poszło dobrze, w końcu okazywało się, że to nie miało znaczenia, nic nie zmieniało. Wszystko było na nic. Nie przestawałem próbować, ale efektem były tylko znużenie, apatia i cynizm. Może właśnie dlatego zdecydowałem się tu przylecieć. No wiesz… kiedy byłem z tobą, było lepiej. Nie rezygnowałem wtedy z tak wielu rzeczy. Pomyślałem, że jeśli cię odzyskam, być może odzyskam również siebie. Ale to się nie udało. Nie sądzę, by w ogóle mogło się udać.
— Posłuchaj Lamiyi-Bailis — zaczęła Gwen — i jej muzyka powie ci, że nic się nigdy nie udaje, nic nie ma znaczenia. No wiesz, chciałam tu zamieszkać. Głosowałam… hmm, nie chciałam tak zagłosować, ale rozmawialiśmy o tym po lądowaniu na Worlornie i tak jakoś wyszło. Przestraszyłam się tego. Być może jesteśmy do siebie podobni, Dirk. Ja również czuję się zmęczona, chociaż na ogół tego nie okazuję. Mam swoją pracę, Arkin jest moim przyjacielem, a Jaan mnie kocha. Ale czasem tu przylatuję… albo po prostu zwalniam tempo i zaczynam się zastanawiać, a wtedy nachodzą mnie wątpliwości. To, co mam, nie wystarcza. Nie tego chciałam.
Zwróciła się ku Dirkowi i ujęła jego rękę w obie dłonie.
— Tak, myślałam o tobie. O tym, że kiedy byliśmy razem na Avalonie, wszystko wyglądało lepiej, i że może nadal kocham ciebie, nie Jaana, i że może potrafilibyśmy ożywić dawną magię, sprawić, by wszystko odzyskało sens. Ale czy nie rozumiesz? Tak nie jest, Dirk, i nie ma sensu naciskać. Posłuchaj tego miasta, posłuchaj Kryne Lamiya. To jest właśnie prawda. Ty myślisz o mnie, a ja czasami wspominam ciebie, tylko dlatego, że wszystko między nami jest już martwe. Tylko dlatego wydaje nam się to lepsze. Szczęście jest wczoraj albo jutro, ale nigdy dzisiaj, Dirk. Nie może być dzisiaj, ponieważ jest jedynie złudzeniem, a złudzenia wydają się rzeczywiste wyłącznie z oddali. Między nami wszystko skończone, moja utracona, marzycielska miłości, skończone i to właśnie jest w tym najlepsze, ponieważ tylko dzięki temu wydaje się nam to dobre.
Rozpłakała się. Łzy spływały wolno po jej drżących policzkach. Kryne Lamiya płakało wraz z nią — wieże wygrywały swój lament — z drugiej jednak strony drwiło, jakby chciało powiedzieć: tak, widzę twój żal, ale żal jest równie pozbawiony znaczenia jak cała reszta, ból jest tak samo pusty jak przyjemność. Wieże zawodziły, delikatne okratowania śmiały się obłąkańczo, a odległy bęben powtarzał głuche: bum, bum, bum.
Dirk znowu — tym razem mocniej — zapragnął skoczyć z balkonu ku jasnym kamieniom i ciemnym kanałom w dole. Przyprawiający o zawrót głowy upadek, a potem wreszcie spokój. Pieśń miasta wyśmiała jednak jego głupotę. Spokój? — zaśpiewała. W śmierci nie ma spokoju. Tylko nicość. Nicość. Nicość. Bęben, wiatr, zawodzenie. Dirk drżał, nadal trzymając dłoń Gwen. Spojrzał w dół.
Coś płynęło kanałem. Kołysało się lekko na wodzie, zmierzając w jego stronę. Czarna barka, na której stał samotny flisak.
— Nie — powiedział.
Gwen zamrugała.
— Nie? — powtórzyła.
I nagle nadeszły słowa, słowa, które ten inny Dirk t’Larien mógłby rzec swojej Jenny. Wypełniły mu usta i wypowiedział je, mimo że nie był już pewien, czy sam w nie wierzy.
— Nie! — warknął, niemal wykrzykując to słowo pod adresem miasta, ciskając swój nagły gniew przeciwko drwiącej muzyce Kryne Lamiya. — Do cholery, Gwen, wszyscy mamy w sobie coś z tego miasta, to prawda. Chodzi tylko o to, czy potrafimy stawić temu czoło. Wszystko to jest przerażające… — Zatoczył ręką szeroki krąg, wskazując na ciemność i na to, co ich otaczało. — …Przerażające jest to, co nam to mówi, a jeszcze gorszy jest strach, który cię nawiedza, gdy część twojej jaźni się z tym zgadza, kiedy czujesz, że wszystko to prawda, że to właśnie jest odpowiednie miejsce dla ciebie. Liczy się to, co człowiek robi w tej sprawie. Jeśli jest słaby, ignoruje to. No wiesz, udaje, że się nic nie dzieje, licząc, że to samo przejdzie. Pogrąża się w trywialnej codzienności i nie myśli o ciemności na zewnątrz. W ten sposób pozwala jej zatriumfować, Gwen. W końcu ciemność połyka go razem z jego codziennością, a on i inni podobni głupcy okłamują się beztrosko nawzajem, radując się z jej nadejścia. Nie możesz być taka, Gwen. Nie możesz. Musisz spróbować. Jesteś ekologiem, tak? A czym się zajmuje ekologia? Życiem! Musisz być po stronie życia. Tak mówi wszystko, czym jesteś! To miasto, to cholerne, białe jak kość miasto ze swym hymnem śmierci, zaprzecza wszystkiemu, w co wierzysz, wszystkiemu, czym jesteś. Jeśli jesteś silna, stawisz mu czoło, staniesz do walki, nazwiesz je jego prawdziwym imieniem. Sprzeciwisz mu się. Gwen przestała płakać.
— To na nic — odparła, potrząsając głową.
— Nie masz racji — nie ustępował. — Mylisz się co do tego miasta i co do nas. To wszystko się ze sobą wiąże, rozumiesz? Mówisz, że chciałaś tu zamieszkać? Proszę bardzo! Zrób to! Zamieszkanie w tym mieście samo w sobie byłoby zwycięstwem, filozoficznym zwycięstwem. Ale musiałabyś zrobić to dlatego, że wiesz, iż samo życie obala tezy Lamiyi-Bailis, zamieszkać tu po to, by śmiać się z jej absurdalnej muzyki, a nie dlatego, że zgadzasz się z tym cholernym, wyjącym łgarstwem.
Ponownie ujął jej dłoń.
— No, nie wiem — odparła.
— Ale ja wiem — skłamał.
— Czy naprawdę myślisz, że… że mogłoby się nam udać, że będzie lepiej niż przedtem?
— Już nigdy nie będziesz Jenny — obiecał.
— No, nie wiem — powtórzyła szeptem.
Ujął jej twarz w obie dłonie i uniósł tak, że popatrzyli sobie prosto w oczy. Potem pocałował ją bardzo lekko — tylko delikatne, suche zetknięcie warg. Kryne Lamiya jęczało. Słychać było niski, smętny głos przeciwmgielnej syreny, odległe wieże krzyczały i zawodziły, ciągle nie milkł głuchy, pozbawiony znaczenia łoskot samotnego bębna.
Po pocałunku stanęli pośród muzyki, spoglądając na siebie.
— Gwen — odezwał się wreszcie Dirk, głosem nawet nie w połowie tak silnym i pewnym jak jeszcze przed chwilą. — Ja właściwie też nie wiem. Ale może warto byłoby spróbować…
— Może — przyznała, spuszczając wielkie, zielone oczy. — To byłoby trudne, Dirk. Nie możemy też zapominać o Jaanie i o Garsie. Jest mnóstwo problemów. A nawet nie wiemy, czy byłoby warto. Nie wiemy, czy to by cokolwiek zmieniło.
— To prawda, nie wiemy — zgodził się. — W ostatnich latach bardzo często powtarzałem sobie, że to nie ma znaczenia, że nie warto nawet podejmować próby. Nie czułem się wtedy dobrze. Byłem zmęczony, śmiertelnie zmęczony. Gwen, jeśli nie spróbujemy, nigdy nie poznamy odpowiedzi.
Kiwnęła głową.