— Być może — odparła, kończąc rozmowę. Wicher był zimny i porywisty, a obłąkana mroczniacka muzyka wznosiła się i opadała. Wrócili do środka, zeszli schodami na dół, mijając migotliwe ściany szaro-białego światła, aż wreszcie dotarli tam, gdzie czekały na nich solidność i rozsądek autolotu, gotowego zanieść ich do Larteynu.
Rozdział 5
Zostawili za sobą białe wieże Kryne Lamiya, kierując się ku dogasającym ogniom Larteynu. Podczas lotu milczeli i nie dotykali się nawzajem. Oboje zatopili się w myślach. Gwen zostawiła autolot w zwykłym miejscu na dachu. Dirk zszedł za nią do jej drzwi.
— Zaczekaj — wyszeptała szybko, gdy już spodziewał się, że powie mu dobranoc. Zniknęła w środku. Dirk czekał na nią zdziwiony. Zza drzwi dobiegły hałasy — głosy — potem Gwen wróciła nagle i wcisnęła mu w rękę gruby tom, imponująco ciężką masę papieru, ręcznie oprawioną w czarną skórę. Rozprawa Jaana. Prawie już o niej zapomniał.
— Przeczytaj to — wyszeptała, wychylając się zza drzwi. — Wróć jutro rano, to porozmawiamy.
Pocałowała go lekko w policzek i zamknęła masywne drzwi z cichym trzaskiem. Dirk zatrzymał się na chwilę, obracając w dłoniach oprawiony w skórę tom, po czym ruszył w stronę kabin.
Gdy jednak oddalił się o kilka kroków, usłyszał pierwszy krzyk. Nie był w stanie iść dalej. Dźwięki przyciągnęły go z powrotem i zatrzymał się, podsłuchując, pod drzwiami Gwen.
Ściany były grube i przenikało przez nie bardzo niewiele słów. Nie zrozumiał ich znaczenia, słyszał jednak ton głosów. Na pierwszy plan wysunął się głos Gwen: donośny, ostry — chwilami krzyczała — bliski histerii. Dirk widział oczyma wyobraźni, jak kobieta spaceruje przed zdobiącymi salon maszkaronami, tak jak robiła to zawsze, kiedy była zła. Z pewnością byli tam też obaj Kavalarzy, którzy czynili jej wymówki. Dirk był pewien, że słyszy dwa głosy — jeden spokojny i pewny, pozbawiony gniewu, zadający kolejne pytania. To na pewno był Jaan Vikary. Zdradzała go intonacja, rytm mowy, łatwy do rozpoznania nawet przez ścianę. Trzeci głos, Garse’a Janacka, z początku słyszał rzadko, lecz Potem coraz częściej i było w nim coraz więcej gniewu. Po chwili spokojny męski głos umilkł, a Gwen i Garse zaczęli wrzeszczeć na siebie. Potem Vikary wypowiedział ostro jakiś rozkaz i Dirk usłyszał głuchy łoskot. Cios. Ktoś kogoś uderzył. To nie mogło być nic innego.
Wreszcie Vikary wydał kolejne polecenie i zapadła cisza. Światła w pokoju zgasły.
Dirk stał cicho, ściskając w ręku rozprawę Vikary’ego. Zastanawiał się, co teraz powinien zrobić. Nie pozostawało mu nic innego, jak porozmawiać rano z Gwen i dowiedzieć się, kto ją uderzył i dlaczego. Pomyślał, że to z pewnością był Janacek.
Postanowił zignorować kabiny i zejść do kwatery Ruarka po schodach.
Gdy w końcu położył się do łóżka, zdał sobie sprawę, że jest bardzo zmęczony i straszliwie wstrząśnięty dzisiejszymi wydarzeniami. Było tego tak wiele, że nie potrafił wszystkiego ogarnąć. Kavalarscy myśliwi i ich niby-ludzie, dziwne, gorzkie życie, jakie Gwen wiodła z Vikarym i Janackiem, nagła, przyprawiająca o zawrót głowy szansa odzyskania jej. Przez długi czas rozmyślał o tym wszystkim, nie mogąc zasnąć. Ruark zapewne spał już głęboko, nie miał więc z kim porozmawiać. W końcu Dirk wziął w rękę gruby tom, który dała mu Gwen, i zaczął machinalnie przerzucać kartki. Doszedł do wniosku, że nic nie usypia lepiej niż uczone wywody.
Po czterech godzinach i sześciu filiżankach kawy odłożył księgę, ziewnął i przetarł oczy. Potem wyłączył światło i wpatrzył się w ciemność.
Rozprawa Jaana Vikary’ego — Mit i historia: początki społeczności schronień na podstawie interpretacji cyklu „Pieśń demonów” Jamis-Liona Taala — była gorszym oskarżeniem jego ludu niż cokolwiek, co mógłby rzec Arkin Ruark. Vikary wypunktował wszystko dokładnie, powołując się na źródła i dokumentację z banków komputerowych Avalonu, długie cytaty z poezji Jamis-Liona Taala i jeszcze obszerniejsze dysertacje tłumaczące, co Jamis Taal chciał przez to powiedzieć. Wyłożył tu szczegółowo wszystko, o czym opowiadała mu rano Gwen. Przedstawiał liczne teorie, starał się wytłumaczyć każdy szczegół. Udało mu się nawet wyjaśnić kwestię niby-ludzi, przynajmniej do pewnego stopnia. Utrzymywał, że w Czasie Ognia i Demonów część osób, które ocalały w miastach, dotarła do obozów górniczych, szukając tam schronienia. Gdy jednak ich przyjęto, okazali się niebezpieczni, gdyż niektórzy byli ofiarami choroby popromiennej. Umierali powolną, straszliwą śmiercią, a niewykluczone też, że zarażali trucizną tych, którzy się nimi opiekowali. Inni, z pozoru zdrowi, ocaleli i stali się częścią protoschronienia, potem jednak wstąpili w związki małżeńskie i zostali rodzicami, a skaza promieniowania objawiła się w ich dzieciach. Choć wywody te były tylko przypuszczeniami Vikary’ego, który nie mógł zacytować na ich poparcie nawet linijki z tekstu Jamis-Liona, wydawało się, że są zręcznym i wiarygodnym wytłumaczeniem mitu o niby-ludziach.
Vikary pisał też wiele o wydarzeniu, które Kavalarzy zwali żałobną zarazą. On ostrożnie nazywał je „przejściem do współczesnych kavalarskich obyczajów seksualno-rodzinnych”.
Według jego hipotezy Hranganie wrócili na Dumny Kavalaan mniej więcej sto lat po swym pierwszym ataku. Zbombardowane przez nich miasta obróciły się w żużel i nigdzie nie było nowych ludzkich budynków, nie znaleźli jednak też przedstawicieli trzech niewolniczych gatunków, które miały zasiedlić planetę. Wszystkie zostały całkowicie wytępione. Dowodzący misją hrangański Umysł z pewnością doszedł do wniosku, że część ludzi przetrwała. Chcąc zniszczyć ich ostatecznie, Hranganie zrzucili bomby bakteriologiczne. Tak brzmiała teoria Vikary’ego.
Poematy Jamis-Liona nie wspominały o Hranganach, lecz mówiły bardzo wiele o chorobie. W tej sprawie zgadzały się wszystkie zachowane kavalarskie zapiski. Planetę nawiedziła żałobna zaraza, długi okres, podczas którego schronienia pustoszyła jedna straszliwa epidemia po drugiej. Każda zmiana pór roku przynosiła z sobą nową, jeszcze groźniejszą chorobę. To był demon nad demonami. Kavalarzy nie mogli z nim walczyć ani go pokonać.
Zmarło dziewięćdziesiąt procent mężczyzn. I dziewięćdziesiąt dziewięć procent kobiet.
Wyglądało na to, że jedna z wielu epidemii była skierowana selektywnie tylko na kobiety. Specjaliści z zakresu medycyny, z którymi Vikary konsultował się na Avalonie, powiedzieli mu, że na podstawie skromnych dowodów, które im przedstawił — kilka starożytnych pieśni i poematów wydaje się prawdopodobne, że żeńskie hormony działały jak katalizator choroby. Jamis-Lion Taal napisał, że młode dziewczęta uniknęły krwotocznej, wyniszczającej choroby z uwagi na swą niewinność, ale rozwiązłe eyn-kethi zostały nią porażone i umarły w straszliwych męczarniach. Vikary interpretował to w ten sposób, że niedojrzałe seksualnie dziewczyny uniknęły zarazy, natomiast dorosłe kobiety wyginęły niemal doszczętnie. Choroba zniszczyła całe pokolenie i, co gorsza, nie znikała, atakując kolejne dziewczęta, gdy tylko osiągnęły dojrzałość. Jamis-Lion uczynił z tego prawdę o głębokim religijnym znaczeniu.
Niektóre kobiety uszły śmierci — te, które były naturalnie odporne. Z początku było ich bardzo niewiele, lecz ta liczba z czasem rosła, gdyż ocalone wydawały na świat synów i córki, a wiele z nich również okazało się niepodatnymi na chorobę. Te, które nie odziedziczyły tej cechy, umierały z chwilą osiągnięcia dojrzałości. Z czasem wszyscy Kavalarzy, z nielicznymi wyjątkami, nabyli odporność. Żałobna zaraza dobiegła końca.