— Hej — odezwał się cicho. — Podobno macie tu festiwal.
Odwróciła się na dźwięk jego głosu i parsknęła śmiechem, którego brzmienie tak dobrze pamiętał.
— Nie — zaprzeczyła. — Spóźniłeś się o jakieś dziesięć lat.
Dirk skrzywił się i potrząsnął głową.
— Cholera — mruknął.
Potem znowu się uśmiechnął. Podeszła do niego i objęli się. Mężczyzna, nieznajomy, przyglądał się temu bez śladu zażenowania.
Uścisk nie trwał długo. Gdy tylko Dirk otoczył ją ramionami, odsunęła się od niego. Przystanęli bardzo blisko siebie, by zobaczyć, jak zmieniły ich minione lata.
Choć była teraz starsza, prawie się nie zmieniła. Jeśli nawet dostrzegał jakieś zmiany, zapewne wynikały one tylko z niedoskonałości jego pamięci. Jej duże, zielone oczy okazały się nie takie wielkie ani takie zielone, jakimi je pamiętał, wydawała się też nieco wyższa i być może także tęższa. To jednak były drobiazgi. Uśmiechała się tak samo i miała identyczne włosy: ciemne i piękne, opadające poniżej ramion migotliwą kaskadą, czarniejszą niż noc światów zewnętrznych. Nosiła biały pulower z golfem, ściągnięte pasem spodnie z mocnej kameleonowej tkaniny, która w tej chwili zdawała się czarna jak noc, oraz grubą opaskę na głowie. Na Avalonie też lubiła się tak ubierać. Teraz jednak miała również bransoletę, choć być może właściwszym określeniem byłby naramiennik. Masywna ozdoba wykonana była z chłodnego srebra wysadzanego nefrytami i pokrywała połowę lewego przedramienia. Gwen podwinęła rękaw pulowera, by ją zademonstrować.
— Schudłeś, Dirk — zauważyła.
Wzruszył ramionami i wepchnął ręce do kieszeni kurtki.
— Tak — przyznał. Prawda wyglądała jednak tak, że był wymizerowany, a ramiona nadal miał pochylone ku przodowi, gdyż za dużo się garbił. Upływ lat zostawił na nim również inne piętna — włosy miał teraz bardziej siwe niż brązowe, podczas gdy kiedyś było na odwrót, a przy tym prawie tak samo długie jak włosy Gwen, choć falujące i okrutnie potargane.
— Minęło wiele czasu — zauważyła Gwen.
— Siedem standardowych lat — odparł, kiwając głową. — Nie spodziewałem się, że…
Towarzyszący Gwen mężczyzna, nieznajomy, kaszlnął, jakby chciał im przypomnieć, że nie są sami. Dirk spojrzał na niego, a Gwen się odwróciła. Nieznajomy podszedł bliżej i ukłonił się uprzejmie. Był niski, pucołowaty i miał bardzo jasne, niemal białe włosy. Nosił jaskrawy zielono-żółty kombinezon z pseudojedwabiu, a na głowie maleńką, czarną, zrobioną na drutach czapeczkę, która utrzymała się na miejscu, mimo że nisko się ukłonił.
— Arkin Ruark — przedstawił się Dirkowi.
— Dirk t’Larien.
— Arkin pracuje ze mną nad projektem — wyjaśniła Gwen.
— Projektem?
Zamrugała.
— Czy nawet nie wiesz, z jakiego powodu tu jestem?
Nie miał pojęcia. Szeptoklejnot przysłano z Worlornu i Dirk wiedział tylko tyle, gdzie może ją znaleźć.
— Jesteś ekologiem — zaczął. — Na Avalonie…
— Tak. W Instytucie. Dawno temu. Ukończyłam studia, odebrałam papiery i od tego czasu przebywałam na Dumnym Kavalaanie. Dopóki nie wysłano mnie tutaj.
— Gwen należy do Zgromadzenia Ironjade — odezwał się Ruark. Z jego twarzy nie znikał lekki, nerwowy uśmieszek. — Ja reprezentuję Akademię Imprilską. Impril to miasto na Kimdissie. Rozumiesz?
Dirk kiwnął głową. Ruark był więc Kimdissianinem, mieszkańcem światów zewnętrznych, pracownikiem jednego z tamtejszych uniwersytetów.
— Impril i Ironjade, interesuje ich to samo, rozumiesz? Badania nad ekologicznymi interakcjami na Worlornie. Podczas festiwalu nie zrobiono tego jak należy, bo żaden ze światów zewnętrznych nie jest zbyt mocny w ekologii. To wiedza zapomniana p.i., jak mawiają Emerelczycy. Stąd właśnie wziął się ten projekt. Znaliśmy się z Gwen już przedtem, tak się nam przynajmniej zdawało, no cóż, przybyliśmy tu z tego samego powodu, więc rozsądek podpowiada, że powinniśmy ze sobą współpracować, żeby dowiedzieć się jak najwięcej.
— Tak myślę — zgodził się Dirk. W tej chwili projekt nieszczególnie go interesował. Chciał pomówić z Gwen. Zerknął na nią. — Będziesz mi musiała opowiedzieć o tym później. Kiedy porozmawiamy. Bo sądzę, że chcesz porozmawiać.
Popatrzyła na niego dziwnie.
— Tak, oczywiście. Mamy sobie wiele do opowiedzenia.
Dirk podniósł torbę.
— Dokąd teraz? — zapytał. — Czy mógłbym się gdzieś wykąpać i dostać coś do jedzenia?
Gwen i Ruark wymienili spojrzenia.
— Właśnie rozmawiałam o tym z Arkinem. Możesz się zatrzymać u niego. Mieszkamy w tym samym budynku. Tylko kilka pięter od siebie.
Ruark pokiwał głową.
— Chętnie, chętnie. To przyjemność wyświadczyć przysługę przyjaciołom, a obaj jesteśmy przyjaciółmi Gwen, czyż nie tak?
— Hm — odezwał się Dirk. — Z jakiegoś powodu sądziłem, że zamieszkam z tobą, Gwen.
Przez jakiś czas nie mogła na niego spojrzeć. Zerknęła na Ruarka, na ziemię, na czarne nocne niebo, nim w końcu popatrzyła mu w oczy.
— Być może — rzekła ostrożnie. Z jej twarzy zniknął uśmiech. — Ale nie w tej chwili. Nie sądzę, by to było obecnie najlepsze rozwiązanie. Ale polecimy do domu, oczywiście. Mamy autolot.
— Tędy — odezwał się Ruark, nim Dirk zdążył sformułować następne zdanie. Działo się tu coś bardzo dziwnego. Na pokładzie „Postrachu”, podczas długich miesięcy podróży, setki razy wyobrażał sobie scenę ich spotkania — czasami było ono czułe i pełne miłości, w innych chwilach przeradzało się w gniewną konfrontację, często zaś przelewali mnóstwo łez, nigdy jednak nie przyszło mu na myśl, że będą się czuli skrępowani, trudno im się będzie ze sobą porozumieć, a do tego będzie im towarzyszył nieznajomy. Zaczynał się zastanawiać, kim właściwie jest Arkin Ruark i czy jego związek z Gwen rzeczywiście ma tylko zawodowy charakter. Ale z drugiej strony, nie dowiedział się od nich niczego konkretnego. Nie wiedząc, co powiedzieć ani co myśleć, wzruszył ramionami i ruszył za nimi w stronę autolotu.
Droga była krótka, ale na widok wehikułu Dirk zapomniał języka w gębie. Podczas podróży widział wiele różnych autolotów, ale żaden z nich nie przypominał tego. Wielka, stalowoszara maszyna miała potężne, zakrzywione, trójkątne skrzydła. Wydawała się niemal żywa, jak wielka latająca manta wyrzeźbiona w metalu. Mała kabina o czterech siedzeniach znajdowała się między skrzydłami, pod którymi Dirk wypatrzył złowieszczo wyglądające pręty.
Spojrzał na Gwen, wskazując na nie ręką.
— Czy to lasery?
Kiwnęła głową, uśmiechając się niepewnie.
— Czym ty latasz, do diabła? — oburzył się Dirk. — To wygląda jak maszyna bojowa. Czy mają nas zaatakować Hranganie? Nie widziałem nic podobnego, odkąd zwiedzaliśmy to muzeum w Instytucie na Avalonie.
Gwen roześmiała się, wzięła od niego torbę i rzuciła ją na tylne siedzenie.
— Wsiadaj — poleciła. — To zupełnie normalny autolot z Dumnego Kavalaanu. Zaczęli je tam produkować dopiero niedawno. Ma przypominać wyglądem zwierzę, czarne banshee. To latający drapieżnik, zwierzęcy brat Zgromadzenia Ironjade. Odgrywa bardzo ważną rolę w ich folklorze. Można powiedzieć, że to coś w rodzaju totemu.
Wdrapała się do środka i usiadła za drążkiem sterowym. Ruark wszedł niezgrabnie za nią, przełażąc po opancerzonym skrzydle na tylne siedzenie. Dirk nie ruszył się z miejsca.
— Ale on ma lasery! — ciągnął dalej.
Gwen westchnęła.
— Nie są naładowane. Nigdy nie były. Każdy autolot wyprodukowany na Dumnym Kavalaanie jest wyposażony w jakiegoś rodzaju broń. Tego wymaga tamtejsza kultura. Nie mówię tylko o Ironjade. Redsteel, Braith i Związek Shanagate postępują tak samo.