Mijały godziny. Dirk wstał, ubrał się, wsunął klejnot do kieszeni i powędrował sam na dach, by obserwować wschód Kręgu. Ruark spał głęboko, ale zaprogramował wcześniej drzwi dla Dirka, więc ten nie miał problemu z wyjściem. Dirk pojechał kabiną na górę i przeczekał resztki nocy, siedząc na zimnym, metalowym skrzydle szarego autolotu.
To był niezwykły świt, mroczny i groźny, a dzień, który zrodził, również był ponury. Najpierw na horyzoncie pojawiła się niewyraźna, rozświetlająca chmury łuna, czerwono-czarna plama będąca bladym odbiciem świecików miasta. Później pojawiło się pierwsze słońce: maleńka, żółta kulka, na którą Dirk mógł patrzeć bez osłony oczu. Po kilku minutach w innym punkcie horyzontu wyłoniło się drugie słońce, nieco większe i jaśniejsze. Choć niewątpliwie były czymś więcej niż tylko gwiazdami, dawały wspólnie mniej światła niż opasły księżyc Braque.
Wkrótce potem nad Błonia zaczęła wypełzać Piasta. W pierwszej chwili zdawała się tylko linią niewyraźnej czerwieni, ginącą w zwykłym świetle jutrzenki, lecz stopniowo jej blask przybierał na mocy, aż wreszcie Dirk zorientował się, że to nie jest odbicie, lecz korona ogromnego, czerwonego słońca. Gdy wzeszło, cały świat przybrał karmazynową barwę.
Popatrzył na ulice w dole. Kamienie Larteynu przygasły. Ich słaby blask widać było jeszcze jedynie w cieniu. Półmrok zapadł nad miastem niczym szarawy całun, lekko zabarwiony spłowiałą czerwienią. W chłodnym, słabym świetle nocne ognie wygasły, a na milczących ulicach niosło się echo śmierci i pustki.
Dzień Worlomu. Właściwie już tylko półmrok.
— W zeszłym roku było jaśniej — odezwał się nagle czyjś głos. — Co dzień robi się ciemniej i chłodniej. Z sześciu gwiazd Korony Piekieł dwie są teraz schowane za Tłustym Szatanem i nie ma z nich żadnego pożytku, a pozostałe oddalają się i świecą coraz słabiej. Sam Szatan nadal spogląda z góry na Worlorn, ale jego światło jest bardzo czerwone i też coraz słabsze. Planeta weszła w okres długiego zmierzchu. Za kilka lat siedem słońc zmieni się w siedem gwiazd i powróci lód.
Przybysz stał nieruchomo, przyglądając się świtowi. Nogi miał lekko rozsunięte, a dłonie wspierał na biodrach. Był wysokim, szczupłym i muskularnym mężczyzną, rozebranym do pasa mimo chłodu poranka. Jego czerwonawobrązowa skóra wydawała się w świetle Tłustego Szatana jeszcze czerwieńsza. Miał ostre, wydatne kości policzkowe, masywną, kanciastą żuchwę oraz przerzedzające się, opadające na ramiona włosy, czarne jak włosy Gwen. Na przedramionach — śniadych i porośniętych delikatnymi, czarnymi włoskami — nosił dwie masywne bransolety. Na lewym nefryt i srebro, a na prawym czarne żelazo i czerwony świecik.
Dirk nie ruszył się ze swego miejsca na skrzydle autolotu. Mężczyzna popatrzył na niego.
— Jesteś Dirk t’Larien i kiedyś byłeś kochankiem Gwen.
— A ty jesteś Jaan.
— Jaan Vikary ze Zgromadzenia Ironjade — potwierdził tamten. Podszedł bliżej i uniósł puste dłonie, skierowane wewnętrznymi powierzchniami do przodu.
Dirk znał skądś ten gest. Wstał i przycisnął dłonie do dłoni Kavalara. W tej samej chwili zauważył coś innego. Jaan nosił u pasa z czarnego, naoliwionego metalu laserowy pistolet.
Vikary zauważył jego spojrzenie i uśmiechnął się.
— Wszyscy Kavalarzy noszą broń. To nasz zwyczaj i cenimy go. Mam nadzieję, że nie jesteś tak wstrząśnięty i uprzedzony jak ten przyjaciel Gwen, Kimdissianin. Jeśli tak jest, to tylko twoja wina, nie nasza. Larteyn stanowi część Dumnego Kavalaanu i nie możesz oczekiwać od naszej kultury, by podporządkowała się wymogom twojej.
Dirk usiadł z powrotem.
— Masz rację. Powinienem się tego spodziewać po wczorajszej rozmowie. Ale to wydaje mi się dziwne. Czy gdzieś tu trwa wojna?
Vikary rozciągnął usta w bardzo wąskim uśmiechu, celowo i ze spokojem odsłaniając zęby.
— Zawsze gdzieś trwa wojna, t’Larien. Samo życie jest wojną. — Przerwał. — Twoje nazwisko, t’Larien. Nigdy podobnego nie słyszałem. Mój teyn, Garse, również nie. Z jakiego świata pochodzisz?
— Z Baldura. To daleko, po drugiej stronie Starej Ziemi. Ale prawie go już nie pamiętam. Moi rodzice przybyli na Avalon, gdy byłem jeszcze dzieckiem.
Vikary kiwnął głową.
— I wiele podróżowałeś. Gwen mi o tym opowiadała. Które światy odwiedziłeś?
Dirk wzruszył ramionami.
— Między innymi Prometeusza, Rhiannon, Thisrock, Świat Jamisona. Avalon, oczywiście. W sumie kilkanaście. Z reguły były to światy prymitywniejsze od Avalonu, na których potrzebowano mojej wiedzy. Absolwentom Instytutu na ogół łatwo jest znaleźć pracę, nawet jeśli nie są szczególnie uzdolnieni ani nie umieją zbyt wiele. To mi nie przeszkadza. Lubię podróżować.
— Ale jeszcze nigdy nie byłeś za Welonem Kusicielki. Znasz tylko Zgliszcza, nie światy zewnętrzne. Przekonasz się, że tu wszystko wygląda inaczej, t’Larien.
Dirk zmarszczył brwi.
— Jak powiedziałeś? Zgliszcza?
— Zgliszcza — potwierdził Vikary. — Ach. To wolfmański slang. Światy-zgliszcza, spustoszone światy. Przejąłem to słowo od kilku Wolfmanów, z którymi przyjaźniłem się na Avalonie. To sfera gwiazd leżących między światami zewnętrznymi a bliskimi Ziemi koloniami pierwszej i drugiej generacji. To w Zgliszczach Hranganie roili się pośród gwiazd, władali swymi niewolniczymi koloniami i walczyli z Ziemskimi Imperiałami. Większość z planet, które wymieniłeś, była już wówczas znana. Wszystkie one ucierpiały podczas tej starożytnej wojny, a Upadek zamienił je w Zgliszcza. Sam Avalon jest kolonią drugiej generacji i był ongiś stolicą sektora. Nie sądzisz, że jest to jakiś tytuł do chwały dla świata po tak wielu stuleciach zdruzgotanych p.i.?
Dirk kiwnął głową.
— Tak, wiem co nieco o historii. Ale wydaje mi się, że ty znasz się na niej znacznie lepiej.
— Jestem historykiem — wyjaśnił Vikary. — Większa część mojej pracy była poświęcona odtworzeniu historycznych wydarzeń kryjących się za mitami mojego świata, Dumnego Kavalaanu. Ironjade wysłało mnie wielkim kosztem na Avalon, bym w tym celu przeszukał banki danych starych komputerów. Spędziłem tam jednak dwa lata i miałem sporo wolnego czasu, więc zainteresowałem się szerzej historią ludzkości.
Dirk nie odezwał się. Ponownie spojrzał na świt. Czerwony dysk Tłustego Szatana wynurzył się już do połowy zza horyzontu i widać było trzecie żółte słońce. Leżało nieco na północ od pozostałych i było tylko gwiazdą.
— Czerwona gwiazda jest nadolbrzymem — zauważył Dirk — ale wydaje się tylko trochę większa od słońca Avalonu. Musi już być bardzo daleko. Powinno tu być zimniej. Powinien już wrócić lód. A jest tylko chłodno.
— To nasza zasługa — oznajmił Vikary z niejaką dumą. — To znaczy nie Dumnego Kavalaanu, ale to robota inżynierów ze światów zewnętrznych. Na Toberze przechowano przez lata Upadku znaczną część technologii pół siłowych, używanej przez Ziemskich Imperiałów. Przez te wszystkie stulecia Toberczycy zdołali ją jeszcze udoskonalić. Gdyby nie ich tarcza, festiwal nie mógłby się odbyć. W perihelium żar Korony Piekieł i Tłustego Szatana był tak wielki, że atmosfera Worlornu wyparowałaby, a morza zagotowałyby się, gdyby toberska tarcza nie powstrzymała tej furii. Dzięki niej mieliśmy tu długie, ciepłe lato. Teraz z kolei hamuje ona ucieczkę ciepła. Jej możliwości są jednak ograniczone, tak jak wszystko. Zimno nadejdzie.