— To prawda — przyznał Janacek — ale nie zgodziłbym się z twoim wnioskiem. Przekształcili swoje geny do tego stopnia, że moim zdaniem stracili prawo do miana ludzi. Ludzie-ważki, ludzie żyjący w głębinach morza, ludzie oddychający trucizną, ludzie widzący w ciemności jak Hruunowie, ludzie o czterech rękach, hermafrodyci, żołnierze bez żołądków, rozpłodowe samice pozbawione świadomości, wszystkie te istoty nie są ludźmi. Albo, ściśle mówiąc, są nieludźmi.
— Nie — sprzeciwił się Dirk. — Znam termin „nieludzie”. Używa się go na wielu światach, ale określa on potomków ludzi, którzy ulegli tak daleko posuniętym mutacjom, że nie mogą już mieć potomstwa z niezmienionymi przedstawicielami naszego gatunku. Prometeanie bardzo uważają, by tego uniknąć. Przywódcy — no wiesz, oni są całkiem normalni, pomijając drobne przekształcenia zapewniające długowieczność i takie tam rzeczy — no więc, przywódcy regularnie napadają na Rhiannon i Thisrock, by łowić zwyczajnych ludzi, odpowiadających ziemskiej normie…
— Ale nawet sama Ziemia w ostatnich stuleciach nie do końca odpowiada ziemskiej normie — zauważył Janacek. Wzruszył ramionami. — Nie powinienem ci przerywać, prawda? Zresztą Stara Ziemia jest zbyt daleko. Docierają do nas tylko pogłoski sprzed stu lat. Mów dalej.
— Powiedziałem już to, co najważniejsze — stwierdził Dirk. — Przekształceni Ludzie są nadal ludźmi. Nawet najniższe, najbardziej groteskowe kasty, nieudane eksperymenty odrzucone przez chirurgów, wszystkie one mogą się krzyżować ze zwykłymi ludźmi. Dlatego właśnie je sterylizują. Chodzi o to, żeby nie wydały potomstwa.
Janacek pociągnął kolejny łyk piwa i przeszył Dirka spojrzeniem intensywnie niebieskich oczu.
— Mogą się krzyżować, tak? — Uśmiechnął się szeroko. — Powiedz mi, t’Larien, czy podczas rocznego pobytu na tym świecie miałeś okazję sprawdzić to osobiście?
Dirk zaczerwienił się i mimo woli spojrzał na Gwen, jakby z jakiegoś powodu było to jej winą.
— Nie żyłem siedem lat w celibacie, jeśli o to pytasz — warknął.
Janacek nagrodził jego odpowiedź szerokim uśmiechem i popatrzył na Gwen.
— To ciekawe — powiedział do niej. — Mężczyzna spędza kilka lat w twoim łóżku, a zaraz potem zostaje zoofilem.
Na twarzy Gwen pojawił się gniew. Dirk znał ją wystarczająco dobrze, żeby to zauważyć. Jaan Vikary również nie sprawiał wrażenia zadowolonego.
— Garse — rzucił ostrzegawczym tonem.
Janacek ustąpił mu.
— Przepraszam, Gwen — rzucił. — Nie chciałem cię urazić. T’Larien z pewnością poczuł pociąg do syren i jętek z powodów niezależnych od ciebie.
— Czy wybierzesz się na pustkowia, t’Larien? — zapytał głośno Vikary, celowo odbierając drugiemu Kavalarowi kontrolę nad przebiegiem rozmowy.
— Nie wiem — odparł Dirk, popijając piwo. — A powinienem?
— Nigdy bym ci nie wybaczyła, gdybyś tego nie zrobił — rzekła z uśmiechem Gwen.
— W takim razie zgoda. A co tam jest interesującego?
— Ekosystem. On się tworzy i ginie jednocześnie. Ekologia od długiego czasu była na Krawędzi zapomnianą nauką. Nawet dzisiaj na wszystkich światach zewnętrznych razem wziętych jest mniej niż tuzin wyszkolonych ekoinżynierów. Gdy zaczął się festiwal, na Worlorn wprowadzono formy życia z czternastu różnych światów, niemal w ogóle nie myśląc o ich oddziaływaniu na siebie. Właściwie w grę wchodziło więcej niż czternaście światów, jeśli liczyć wielokrotne transplanty, zwierzęta sprowadzone z Ziemi na Newholme, potem na Avalon, Wolfheim i tak dalej, a wreszcie na Worlorn. Zajmujemy się z Arkinem badaniami nad tym, jak to wszystko się ułożyło. Spędziliśmy tu już parę lat, ale pracy wystarczy nam jeszcze na dziesięciolecie. Rezultaty powinny być szczególnie interesujące dla farmerów na wszystkich światach zewnętrznych. Dowiedzą się, jakich przedstawicieli flory i fauny Krawędzi można bezpiecznie wprowadzać na ich ojczyste światy, jakie warunki trzeba najpierw spełnić, a także które formy życia są trucizną dla ekosystemu.
— Szczególnie trujące są zwierzęta z Kimdissa — warknął Janacek. — Zupełnie jak sami manipulatorzy.
Gwen uśmiechnęła się do niego.
— Garse jest poirytowany, bo wygląda na to, że czarnemu banshee grozi wymarcie — wyjaśniła Dirkowi. — Naprawdę wielka szkoda. Na Dumnym Kavalaanie polowania wyniszczyły ten gatunek i jego przetrwanie jest zagrożone. Liczono na to, że osobniki wypuszczone tu przed dwudziestu laty zaaklimatyzują się i rozmnożą, a potem będzie można je schwytać i przetransportować z powrotem na Dumny Kavalaan, zanim nadejdzie zimno, ale nic z tego nie wyszło. Choć banshee jest groźnym drapieżnikiem, w swej ojczyźnie nie może konkurować z człowiekiem, a na Worlornie jego niszę ekologiczną zajęła inwazja drzewnych upiorów z Kimdissa.
— Większość Kavalarów uważa banshee jedynie za groźną plagę — wyjaśnił Jaan Vikary. — W swym naturalnym środowisku te drapieżniki często zabijają ludzi, i myśliwi z Braithu, Redsteel oraz Związku Shanagate uważają je za zwierzynę ustępującą wartością tylko jednej. Ironjade zawsze było inne. Istnieje starożytny mit o tym, jak Kay Iron-Smith i jego teyn Roland Wolf-Jade walczyli sami z armią demonów pośród Wzgórz Lameraan. Kay padł raniony, a stojący nad nim Roland osłabł na chwilę, a wtedy znad wzgórz nadleciały banshee, czarnym stadem tak gęstym, że przesłoniły słońce. Opadły na armię demonów i pożarły wszystkie co do jednego, zostawiając przy życiu tylko Kaya i Rolanda. Później, gdy teyn i teyn znaleźli już jaskinię z kobietami i założyli pierwsze schronienie Ironjade, banshee zostało ich zwierzęcym bratem oraz herbem. Żaden Ironjade nigdy nie zabił tego zwierzęcia, a legenda mówi, że gdy tylko życiu mężczyzny z Ironjade grozi niebezpieczeństwo, pojawia się banshee, by go strzec i być dla niego przewodnikiem.
— Ładna opowieść — stwierdził Dirk.
— To coś więcej niż opowieść — sprzeciwił się Janacek. — Między Ironjade a banshee istnieje więź, t’Larien. Być może ma charakter psioniczny, może one są rozumne, a może to tylko instynkt, nie twierdzę, że to wiem. Ale ta więź istnieje.
— To przesądy — zbyła go Gwen. — Naprawdę nie powinieneś być zbyt surowy dla Garse’a, Dirk. To nie jego wina, że nie zdobył porządnego wykształcenia.
Dirk posmarował bułeczkę pastą i spojrzał na Janacka.
— Jaan wspominał, że jest historykiem, wiem też, jaki zawód wykonuje Gwen — zaczął. — A co z tobą? Czym się zajmujesz?
Niebieskie oczy spojrzały na niego zimno. Janacek nie odezwał się ani słowem.
— Odnoszę wrażenie, że nie jesteś ekologiem — ciągnął Dirk.
Gwen parsknęła śmiechem.
— To wrażenie jest niesamowicie trafne, t’Larien — warknął Janacek.
— W takim razie, co robisz na Worlornie? A jeśli już o tym mowa… — Dirk przeniósł spojrzenie na Jaana Vikary’ego — …co ma w takim miejscu do roboty historyk?
Vikary ujął kufel w dwie wielkie dłonie i pociągnął z namysłem łyk piwa.
— To całkiem proste — odparł. — Jestem związanym dumą Kavalarem ze Zgromadzenia Ironjade, połączonym z Gwen więzami nefrytu i srebra. Moją betheyn wysłano na Worlorn decyzją rady związanych dumą, więc to naturalne, że ja i mój teyn jesteśmy tu razem z nią. Rozumiesz?
— Chyba tak. To znaczy, że dotrzymujecie Gwen towarzystwa?
Janacek przyjął te słowa z wyraźną wrogością.
— Chronimy Gwen — oznajmił lodowatym tonem. — Najczęściej przed jej własnym szaleństwem. Nie powinno jej tu być, ale tak się stało i dlatego musimy jej towarzyszyć. A żeby odpowiedzieć na twe poprzednie pytanie, t’Larien, jestem Ironjade’em, teynem Jaantony’ego high-Ironjade’a. Robię wszystko, czego zażąda ode mnie moje schronienie: poluję, uprawiam rolę, pojedynkuję się, walczę z wrogami w dumnej wojnie, wypełniam dziećmi brzuchy naszych eyn-kethi. Tym właśnie się zajmuję. A kim jestem, już wiesz. Powiedziałem ci, jak się nazywam.