Drzwi kabiny zamknęły się za mężczyzną, który zamarł w bezruchu. Miał powody do strachu. Nie był to jednak Lorimaar. Dirk go nie znał, opuścił więc lufę karabinu.
Przybysz popatrzył na każde z nich po kolei i w końcu zatrzymał spojrzenie na Vikarym.
— High-Ironjade, dlaczego mnie napastujesz? — zapytał cichym głosem. Był chudym mężczyzną średniego wzrostu, miał końską twarz, brodę i długie blond włosy. Kameleonowa tkanina jego ubioru przybrała posępną, czerwonoszarą barwę, jarząc się niezdrowym rumieńcem, zupełnie jak świecikowa nawierzchnia ulicy.
Vikary wyciągnął rękę i delikatnie opuścił pistolet Gwen do jej boku. Wydawało się, że wyrwało ją to z transu. Zmarszczyła brwi i schowała pistolet do kabury.
— Spodziewaliśmy się Lorimaara high-Braitha — wyjaśniła.
— To prawda — potwierdził Vikary. — Nie chcieliśmy cię urazić, Shanagate. Cześć twemu schronieniu, cześć twemu teynowi.
Mężczyzna o końskiej twarzy kiwnął głową z wyraźną ulgą.
— I twoim, high-Ironjade — odparł. — Nie czuję się urażony.
Potarł się nerwowo po nosie.
— Ta maszyna należy do Braithów, czyż nie tak? — zapytał Vikary.
Shanagate kiwnął głową.
— To prawda, ale teraz jest nasza, prawem znaleźnego. Mój teyn i ja natrafiliśmy na nią w głuszy, ścigając żelaznorożca. Stworzenie zatrzymało się u wodopoju i tam właśnie znaleźliśmy pojazd, porzucony na brzegu jeziora.
— Porzucony? Jesteś tego pewien?
Mężczyzna parsknął śmiechem.
— Za dobrze znam Lorimaara high-Braitha i grubego Saanela. Nie ryzykowałbym honorowego sporu z takimi jak oni. Nie, znaleźliśmy również ich ciała. Jakiś nieprzyjaciel czekał na nich w obozie, wewnątrz autolotu, jak sądzimy, a kiedy wrócili z polowania… — Machnął ręką. — Nie zdobędą już żadnych głów, niby-ludzkich ani innych.
— Nie żyją?
Gwen zacisnęła mocno usta.
— Obaj i to już od kilku dni — potwierdził Kavalar. — Rzecz jasna do trupów dobrali się już padlinożercy, ale zostało z nich wystarczająco dużo, by można było ustalić ich tożsamość. Prawdę mówiąc, znaleźliśmy w pobliżu też drugi autolot, ale był rozbity i bezużyteczny. Zauważyliśmy tam również odciski na piasku, ślady po lądowaniu innych pojazdów. Wehikuł Lorimaara nadawał się jeszcze do użytku, choć pełno w nim było zabitych psów Braithów. Oczyściliśmy go i zabraliśmy. Mój teyn podąża za mną w naszej maszynie. Vikary kiwnął głową.
— Doszło tu do bardzo niezwykłych wydarzeń — ciągnął mężczyzna, przyglądając się im trojgu przenikliwie, z nieskrywanym zainteresowaniem. Na krępująco długą chwilę zatrzymał spojrzenie na Dirku, a potem na czarnej, żelaznej bransolecie Gwen, ale nie skomentował tego. — Ostatnio widuje się niewielu Braithów, mniej niż zwykle, a teraz znaleźliśmy dwóch z nich zabitych.
— Jeśli poszukacie uważnie, znajdziecie też innych — poinformowała go Gwen.
— Zakładają nowe schronienie — dodał Dirk. — W piekle.
Gdy mężczyzna już się oddalił, ruszyli powoli z powrotem do wieży strażniczej. Nikt się nie odzywał. U stóp kładły im się długie cienie, które podążały za nimi ulicami o posępnej, karmazynowej barwie. Gwen sprawiała wrażenie wykończonej, Vikary natomiast był wyraźnie podenerwowany. Ściskał karabin w dłoniach, gotowy unieść go i wystrzelić, gdyby na ich drodze pojawił się nagle Bretan Braith. Zaglądał uważnie we wszystkie mijane zaułki i ciemne zakamarki.
Gdy już znaleźli się w swym jasno oświetlonym pokoju, Gwen i Dirk osunęli się natychmiast na podłogę, a Jaan zatrzymał się na chwilę tuż za drzwiami. Minę miał zamyśloną. Potem odłożył broń i otworzył butelkę wina, tego samego aromatycznego trunku, jaki pił z Garse’em i Dirkiem nocą przed pojedynkiem, do którego nie doszło. Napełnił trzy kielichy i wręczył je wszystkim.
— Pijcie — powiedział, unosząc swój kielich w toaście. — Zbliża się rozstrzygnięcie. Został już tylko Bretan Braith. Wkrótce on będzie ze swoim Chellem albo ja będę z Garse’em. Tak czy inaczej, odnajdziemy pokój. — Osuszył kielich bardzo szybko. Pozostali dwoje tylko sączyli wino.
— Ruark też powinien się z nami napić — oznajmił nagle Vikary, ponownie napełniając swój kielich. Kimdissianin nie poszedł z nimi na nocne spotkanie, lecz wydawało się, że nie kierował nim strach. Przynajmniej Dirk nie odniósł wówczas takiego wrażenia. Jaan kazał mu wstać i Ruark ubrał się razem z nimi, wkładając swój najlepszy ubiór z pseudojedwabiu oraz mały, szkarłatny berecik, gdy jednak Vikary — stojąc w drzwiach — wręczył mu karabin, popatrzył tylko na broń z osobliwym uśmieszkiem i oddał ją Kavalarowi.
— Ja również mam swój kodeks, Jaantony — oznajmił — i musisz go uszanować. Dziękuję, ale sądzę, że zostanę tutaj.
Wygłosił to oświadczenie ze spokojną godnością, a jego oczy, lekko przesłonięte jasnoblond włosami, błyszczały niemal radośnie. Jaan polecił mu, by nadal pełnił wartę na wieży strażniczej, i Ruark wyraził na to zgodę.
— Arkin nie znosi kavalarskiego wina — odpowiedziała znużonym głosem Gwen na sugestię Jaana.
— To nie ma znaczenia — skontrował Vikary. — To nie jest przyjęcie, a zawarcie więzów między kethi. Powinien się z nami napić.
Odstawił kielich i ze swobodnym wdziękiem wszedł na górę po drabinie.
Kiedy wrócił, nie był już taki rozluźniony. Zeskoczył na dół z wysokości metra i zatrzymał się przed nimi.
— Ruark się z nami nie napije — oznajmił. — Ruark się powiesił.
Tego świtu, ósmego dnia ich czuwania, to Dirk wybrał się na spacer.
Nie poszedł do samego Larteynu, lecz ruszył przed siebie szczytem miejskich murów. Zbudowano je z czarnego kamienia, pokrytego grubymi płytami świecika, i miały trzy metry szerokości, nie groził mu więc upadek. Dirk pełnił straż samotnie — Gwen odcięła ciało Ruarka, a potem wzięła Jaana do łóżka — gapiąc się na te mury z bezużytecznym laserem w dłoniach i lornetką zawieszoną na piersi, gdy zza horyzontu wynurzyło się pierwsze z żółtych słońc i nocne ognie zaczęły blednąć. Pragnienie spaceru nawiedziło go nagle. Wiedział, że Bretan Braith nie wróci już do miasta i ich straż stała się bezużyteczną formalnością. Oparł karabin o ścianę obok okna, ubrał się ciepło i ruszył w drogę.
Pokonał długi dystans. Wieże strażnicze, takie same jak ta, w której mieszkali, wznosiły się w równych odległościach od siebie. Minął ich sześć, a oceniał odległość między nimi na w przybliżeniu jedną trzecią kilometra. Zauważył, że każdą z wież zdobi maszkaron i każda z tych figur wygląda inaczej. Dopiero teraz, po tym wszystkim, wreszcie je poznał. To nie był tradycyjny zestaw, wywodzący się ze Starej Ziemi, lecz demony z kavalarskich mitów, groteskowe, baśniowe wersje daktyloidów, Hruunów i duszopijców githyanki. Wszystkie one w pewnym sensie były realne. Każdy z tych gatunków żył jeszcze gdzieś pośród gwiazd.
Gwiazdy. Dirk zatrzymał się i uniósł wzrok. Oko Piekieł zaczęło już wynurzać się zza horyzontu i większość gwiazd zniknęła z firmamentu. Wypatrzył tylko jedną. Bardzo blady, czerwony punkcik, otoczony szarymi strzępkami chmur, który jednak zgasł na jego oczach. To gwiazda Dumnego Kavalaanu, pomyślał. Garse Janacek pokazał mu ją, by była dla niego drogowskazem podczas ucieczki.