Vikary zerknął na niego, nakazując mu milczeć ostrym cięciem prawej dłoni.
— Możesz nas uważać za spóźnionych turystów — oznajmił Dirkowi. — Badamy ten świat, wędrujemy po nim, włóczymy się po lasach i wymarłych miastach w poszukiwaniu rozrywki. Łapalibyśmy banshee w klatki, żeby wysyłać je z powrotem na Dumny Kavalaan, ale, niestety, nie udało nam się żadnych znaleźć. — Wstał, dopijając resztę piwa. — Dzień upływa, a my tu siedzimy — dodał, odstawiając naczynie na stół. — Jeśli chcesz się wybrać na pustkowia, to powinieneś się pośpieszyć. Potrzeba trochę czasu, żeby przelecieć nad górami, nawet autolotem, a nie jest rozsądnie zostawać tam po zmierzchu.
— Słucham?
Dirk również dopił piwo i otarł usta grzbietem dłoni. Na kavalarskim stole najwyraźniej nie gościły serwetki.
— Banshee nigdy nie były jedynymi drapieżnikami na Worlornie — wyjaśnił Vikary. — W lesie można spotkać łowców i zabójców z czternastu światów. Ale to jeszcze drobiazg. Najgorsi są ludzie. Worlorn jest dziś pustym, otwartym światem, a jego cienie i pustkowia wypełniają niezwykłe rzeczy.
— Lepiej byłoby, gdybyście zabrali broń — stwierdził Janacek. — A jeszcze lepiej, gdybyśmy towarzyszyli wam z Jaanem. Chodzi o wasze bezpieczeństwo.
Vikary jednak potrząsnął głową.
— Nie, Garse. Muszą pobyć tylko we dwoje, żeby porozmawiać. Tak będzie lepiej, rozumiesz? To moje życzenie.
Zebrał ze stołu talerze i ruszył z nimi do kuchni. Przy drzwiach zatrzymał się jednak i obejrzał przez ramię, spoglądając przelotnie w oczy Dirka.
Ten przypomniał sobie słowa, które usłyszał od Jaana na dachu.
„Ja istnieję. Pamiętaj o tym”.
— Kiedy ostatnio latałeś na powietrznym ślizgu? — zapytała go Gwen, gdy wkrótce potem spotkali się na dachu. Przebrała się w jednoczęściowy kameleonowy kombinezon matowej, szarawoczerwonej barwy, który spowijał ją od butów aż po szyję. Opaska utrzymująca na miejscu jej czarne włosy wykonana była z tej samej tkaniny.
— Jak byłem dzieckiem — odparł Dirk. Miał na sobie identyczny strój. Gwen dała mu go, by mogli się wtopić w tło lasu. — Na Avalonie. Ale jestem gotów spróbować. Kiedyś radziłem sobie całkiem nieźle.
— W takim razie dasz sobie radę — orzekła Gwen. — Nie będziemy mogli lecieć zbyt szybko ani nie dotrzemy szczególnie daleko, ale to nie powinno mieć znaczenia.
Otworzyła bagażnik szarego autolotu w kształcie manty i wyjęła stamtąd dwie srebrne paczuszki oraz dwie pary butów.
Dirk ponownie usiadł na skrzydle autolotu, by zmienić buty i zawiązać sznurowadła. Gwen rozwinęła ślizgi, dwa prostokąty cienkiego jak bibułka metalu, tak małe, że ledwie można było na nich stanąć. Kiedy rozpostarła je na dachu, Dirk zauważył cienkie przewody siatek grawitorowych, wmontowanych w ich spód. Stanął na jednym ze ślizgów, starannie ustawiając stopy. Metalowe podeszwy butów wskoczyły na miejsce i ślizg zesztywniał. Gwen wręczyła mu sterownik i Dirk owiązał go sobie wokół pasa, tak że końcówka znajdowała się na wysokości dłoni.
— Z Arkinem zawsze poruszamy się po lesie na ślizgach — wyjaśniła mu, klękając, by zawiązać sobie buty. — Oczywiście, autolot jest dziesięć razy szybszy, ale nie zawsze łatwo jest znaleźć dużą polanę, na której można wylądować. Ślizgi dobrze nadają się do prowadzenia obserwacji z bliska, pod warunkiem że nie próbujemy zabierać dużo sprzętu i nigdzie nam się nie śpieszy. Garse mówi, że to zabawki, ale… — Wstała, weszła na swój ślizg i uśmiechnęła się. — Gotowy?
— No jasne — odparł Dirk, muskając palcem srebrzystą płytkę, którą trzymał w prawej dłoni. Zrobił to odrobinę za mocno. Ślizg wyrwał do przodu i w górę, pociągając za sobą jego stopy, podczas gdy reszta ciała pozostała z tyłu. Dirk przekoziołkował, omal nie uderzając głową o dach, i pomknął ku niebu. Śmiał się jak szaleniec, zwisając głową w dół.
Gwen podążyła za nim na swym ślizgu. Wspinała się pod wiatr ze zręcznością zrodzoną z długiej wprawy, niczym jakiś dżinn ze światów zewnętrznych, lecący na strzępku srebrzystego dywanu. Gdy dogoniła Dirka, zdołał już zapanować nad sterownikiem na tyle, by się wyprostować, choć nadal kołysał się gwałtownie w przód i w tył, rozpaczliwie usiłując zachować równowagę. W przeciwieństwie do autolotów powietrzne ślizgi nie miały żyroskopów.
— Juhuuuu! — krzyknął, gdy była już blisko. Roześmiana Gwen dopadła go i trzepnęła zdrowo w plecy. To wystarczyło, by znowu stracił równowagę i pomknął pod niebem Larteynu, kręcąc szaleńcze fikołki.
Gwen krzyknęła coś do niego. Dirk zamrugał i zauważył, że zmierza prosto ku wysokiej, czarnej jak heban wieży. Nacisnął przycisk sterownika i pomknął pionowo w górę, nadal usiłując utrzymać równowagę.
Gdy wreszcie go dogoniła, był już wysoko nad miastem i stał wyprostowany.
— Nie zbliżaj się — ostrzegł ją z szerokim uśmiechem. Czuł się głupi i niezgrabny, lecz zarazem pełen radości. — Jeśli jeszcze raz mnie przewrócisz, polecę po latający czołg i strącę cię z nieba laserem, kobieto!
Pochylił się w bok, przesadził z kompensacją i przegiął się gwałtownie w drugą stronę, krzycząc wniebogłosy.
— Jesteś pijany! — zawołała Gwen, przekrzykując głośny wicher. — Za dużo piwa na śniadanie.
Leciała teraz nad nim, z rękami skrzyżowanymi na piersiach. Przyglądała się jego wysiłkom z drwiącą dezaprobatą.
— Te ślizgi chyba są znacznie stabilniejsze, jeśli zwisa się z nich głową w dół — stwierdził Dirk. Wreszcie udało mu się osiągnąć coś w rodzaju równowagi, choć rozkładał szeroko ręce na boki, co wskazywało na to, że ma wątpliwości, czy uda mu się ją zachować.
Gwen zeszła na mniejszą wysokość i znalazła się u jego boku. Leciała pewnie i równo, a ciemne włosy powiewały za nią niczym szalony, czarny sztandar.
— Co ty wyprawiasz? — krzyknęła.
— Chyba już wiem, jak to się robi! — oznajmił. Nadal stał pionowo.
— Świetnie. Spójrz w dół!
Zrobił to, wychylając się poza wątłą platformę, na której stał. Larteyn ze swymi ciemnymi wieżami i wyblakłymi świecikowymi ulicami został z tyłu. Byli bardzo wysoko nad ziemią. Daleko na dole ciągnęły się Błonia. Dirk wypatrzył tam rzekę, krętą wstążkę ciemnej wody pośród spowitej w półmroku roślinności. Wtem zakręciło mu się w głowie, zacisnął dłonie i znowu przewrócił się do góry nogami.
Tym razem Gwen podleciała blisko do niego, gdy zwisał głową w dół. Skrzyżowała ręce na piersiach i uśmiechnęła się szyderczo.
— Naprawdę jesteś głupim dupkiem, t’Larien — poinformowała go. — Czemu nie latasz głową do góry?
Warknął na nią, a przynajmniej spróbował warknąć, lecz wiatr odebrał mu oddech i mógł co najwyżej robić groźne miny. Potem obrócił się głową do góry. Od tego wszystkiego rozbolały go już nogi.
— Popatrz! — zawołał i spojrzał dumnie w dół, by udowodnić, że za drugim razem nie zlęknie się wysokości.
Gwen znowu znalazła się u jego boku. Przyjrzała mu się uważnie i kiwnęła głową.
— Jesteś hańbą dla dzieci Avalonu i ślizgarzy wszystkich światów — oceniła. — Ale chyba wyjdziesz z tego żywy. A teraz powiedz, czy chcesz zobaczyć pustkowia?