— Spokojnie, Saszka, nikt przecież tego do końca nie wie! Od jakichś dwustu lat wszyscy się sprzeczają! Jaka to, kurna, różnica?
— Jak to jaka? Jeśli są żywe, to jakie my mamy prawo je wykorzystywać?
Witka omal nie spadł na podłogę.
— Priwałow, ocknij się! Wstydzisz się, gdy wykorzystujes czajnik? Albo swojego ukochanego Ałdana?
— To są różne rzeczy!
Westchnąłem i opowiedziałem Witce całą historię.
Wyraźnie stracił rezon. Przez minutę patrzył na mnie, jakby miał nadzieję, że roześmieję się i przyznam, że kpię z niego. Potem natężył się, strzelił palcami i przed nami pojawił się dublet.
Podobieństwo do Witki i grubianina z piwnicy było tak olbrzymie, że aż przeszły mnie ciarki.
— Co słychać? — zapytał Witka dubleta.
— Pięta boli. — Dublet bezceremonialnie wyrwał mu z ręki probówkę, usiadł obok i zajął się autoterapią.
— Bomba. Iluzja rozumnego zachowania się — zakomunikował Witka. — Ponieważ tak został zaprogramowany. Ale i tak jest głupi jak but.
Niepewnie skinąłem głową.
— Stuknij głową o ścianę! — rozkazał Korniejew dubletowi. Dublet roztropnie zapytał:
— A na cholerę?
— Chcemy sprawdzić jakość tynku.
Dublet wstał i zaczął walić łbem o ścianę. Monotonnie, ale na pół gwizdka. Wyraźnie się obijał.
— Oto — Witka machnął ręką — żywy przykład! To znaczy nie żywy, ale materialny! Żywy by się tak nie zachowywał!
Dublet zauważył, że Witka już na niego nie patrzy, i zmniejszył amplitudę uderzeń do minimum.
— Zrozum, Sasza, jesteś w instytucie człowiekiem nowym, a i mag z ciebie niedoświadczony — ciągnął Korniejew. — Do tego, że Ałdan może w ciągu dnia wykonać obliczenia, których setka matematyków nie zrobiłaby w miesiąc, już przywykłeś. Lecz do tego, że maszyna może przypominać człowieka, sprzeczać się, prowadzić dialog — jeszcze nie.
— Witka, nie masz pojęcia, jak oni się niezależnie zachowywali.
— No to co? Dublet to wynik twórczych możliwości magów. A magowie, jak wiesz, zawsze są skłonni do samodzielności. Popatrz… Na przykład, zamiast iść na randkę, chcę na nią posłać dubleta.
— No?
— Sprawiam, żeby był samoprogramujący i samokształcący. Aby żadna dziewczyna nie nabrała podejrzeń co do tego, kto ją z kina odprowadza do domu. Gdyby niespodziewanie zaprosiła go na herbatkę, żeby zapoznać z rodzicami, dublet musi przejawić inicjatywę, zachowywać się tak, żeby następnym razem uważali mnie za miłego gościa.
— A więc?
— Jeśli stworzyłem dubleta z poleceniem samolikwidacji po wykonaniu zadania, to wszystko w porządku. Jeśli nie… jeśli nie pomyślałem o tym… to wyjdzie on za próg i dalej będzie mnie udawał. Taki ma program. I będzie się pętał, póki energia się nie wyczerpie. Dzień, miesiąc… Zależy, na jaki czas go załadowałem.
— A trzy lata?
— U Christobala Hozewicza może to możliwe — odpowiedział Witka po namyśle. — Pamiętam, miał on dubleta, który jeździł na roczne delegacje. Jakby nie było, to mistrz…
Dublet Witki ziewnął, przytknął czoło do ściany, zamrugał i zniknął.
— Widziałeś? Tak powinno być — dziarsko rzucił Witka. — Ale trafiają się i pudła. To co, idziemy do piwnicy pokombinować z dublakami?
Pokręciłem głową.
— Nie, Korniejew, nie trzeba. Wiesz co, niech tam sobie siedzą i próbują czarować. Szkoda ich.
— Szkoda… — burknął Korniejew. — Przecież wszystko ci wyjaśniłem!
Mimo to wyraźnie był skrępowany i nie próbował się upierać.
— Może poradzę się magistrów? — zapytałem.
— Jak chcesz. — Witka zabrał się do wkładania buta na stłuczoną nogę. — Trochę przeszło… Dlaczego nie zostałeś w domu?
— Jakoś mi było nieswojo — przyznałem. — Postanowiłem trochę popracować. Idziemy?
— Za jakieś pół godzinki. — Witka zerknął na zastawiony kolbami stół. — Przeteleportuję nas obydwu od razu do pokoju, dobra?
— Dobra. — Wstałem i wyszedłem na korytarz. Witka mimo wszystko trochę mnie uspokoił, ale wystarczyło, że przypomniałem sobie smętną pieśń dubletów, by ciarki przeszły mi po plecach. Nie, to nie jest takie proste.
Minęła już północ i ludziska zaczynały chyba spływać do domów. Poszedłem do ośrodka obliczeniowego — moich dubletów już nie zastałem, a w powietrzu czuć było ozon. Rozpadły się… Mojej energii magicznej wystarczało zawsze najwyżej na kilka godzin. Podszedłem do Ałdana, postukałem palcem po monitorze, potem sięgnąłem do wyłącznika sieci. Maszynka do pisania nagle ożyła, zerknąłem na nią i przeczytałem:
„Tylko spróbuj!”
Westchnąłem i cofnąłem rękę. Niech pracuje. Czym by tu się zająć przez pół godzinki… właściwie godzinkę, znam Kor-niejewa.
Ktoś cicho zastukał do drzwi, a ja ucieszony krzyknąłem:
— Proszę!
W drzwiach pojawił się łysy staruszek z wygolonymi aż do błękitu uszami. Znałem go. Nie za często przecinały się nasze ścieżki, ale miałem kiedyś przyjemność uczestniczyć w jego eksperymencie.
— Proszę wejść, Louisie Iwanowiczu! — powiedziałem, wstając.
Louis Siedłowoj odkaszlnął i wszedł. Darzyłem wielką sympatią wynalazcę wehikułu do odbywania podróży w opisywanym czasie. Wiele osób, na przykład Witka, ironizowało na jego temat, uważając Louisa Iwanowicza za kogoś w typie Wybiegałby. Rzeczywiście, prace Siedłowoja grzeszyły podobną estetyką i efekciarską bombastycznością, ale były o wiele ciekawsze i pożyteczniejsze. Wehikułem czasu na przykład bardzo zainteresowali się historycy i literaturoznawcy, a Związek Pisarzy wystąpił już z propozycją wdrożenia go do produkcji — żeby autor mógł przebywać w stworzonym przez siebie świecie i patrzeć na wszelakie świństwa, jakie tam się dzieją.
podobało mi się w Siedłowoju również to, że bohatersko walcząc z sierścią w uszach, nie próbował ukryć jej istnienia. Codziennie pojawiał się z zaklejonymi plastrem zadrapania-jni i widząc ironiczne spojrzenia, tłumaczył się: „Wyłazi, świństwo, szczególnie jesienią, na mrozy…”
— Aleksandrze, mój drogi, witaj. — Siedłowoj wydawał się mocno speszony. Zacząłem podejrzewać, że przyszedł do mnie nieprzypadkowo.
— Proszę siadać, Louisie Iwanowiczu — powiedziałem. — Może zaparzę kawy?
— Nie, ja tylko na chwilkę… — Siedłowoj odwrócił wzrok. — Aleksandrze, proszę wybaczyć mi takie pytanie… Nie wie pan, gdzie się podział mój wehikuł czasu?
— Ee… został gdzieś tam, przy Panteonie-Hibernatorze, obok Żelaznego Muru — powiedziałem skonsternowany. — Pamięta pan, wróciłem bez niego.
— Ależ nie, nie. Nie ten. Nowy, drugi model, który zmontowałem dla pisarzy.
Przez krótką chwilę usiłowałem to zrozumieć. Potem zrozumiałem i pożałowałem tego.
— Louisie Iwanowiczu… — wymamrotałem. — Przepraszam, ale nic nie wiem, nie brałem go.
Poczułem się wstrętnie i było mi wstyd. Siedłowoj w geście protestu zamachał rękami.
— Aleksandrze, co też pan, co też pan?! Nawet by mi przez myśl nie przeszło! Jestem, wie pan, bardzo panu wdzięczny już od czasu, kiedy mi pan pomógł w demonstracji! Mam o panu bardzo dobre zdanie! Chodzi mi o coś zupełnie innego…
Krygując się i co jakiś czas dotykając małżowin, Siedłowoj zaczął pośpiesznie składać wyjaśnienia.
Okazało się, że już od tygodnia zauważał dziwne rzeczy. Zaczęło się od tego, że kiedy przyszedł rano do pracy, spostrzegł, że wehikuł czasu jest przesunięty do innego kąta. Nie przywiązał do tego wagi, podejrzewając działanie tumanowatych chochlików. Ale na tym się nie skończyło. Dziwnie regularnie wehikuł czasu zmieniał położenie, utwierdzając Siedłowoja w przekonaniu, że w nocy ktoś z niego po kryjomu korzysta. Z reguły Louis Iwanowicz, człowiek już niemłody, a na dodatek od niedawna mąż obywatelki Onuczkiny, wychodził do domu wcześnie. Dzisiaj jednak zasadził się na tajemniczego intruza. Ale wystarczyło, by wyszedł na pół godziny z laboratorium, chyba do starego przyjaciela Peruna Markowicza, a z wehikułu czasu znowu skorzystano. Mało tego — wehikuł był pochlapany błotem, do tego obok leżał dziwny przedmiot…