Выбрать главу

Louis Iwanowicz wyjął coś z kieszeni i podał mi.

Chyba z minutę oglądałem dziwaczny przedmiot. Była to mała plastikowa płytka na plastikowym pasku. Płytkę pokrywała cienka warstwa szkła, pod którym na szarym tle wyraźnie widoczne były czarne cyfry. Teraz właśnie były to: 00.21. Z boku płytki znajdowały się dwa malutkie przyciski; nacisnąwszy jeden, zauważyłem, że pod szkłem rozjarzyło się słabe światełko, nacisnąwszy na drugi, uzyskałem zmianę cyfr: 30.11.

— Jakiś miernik — powiedziałem, zachwycony urządzeniem. — Dziwnie ustawiony display… Ciekawe, co też on może mierzyć…

Siedłowoj odchrząknął i jakby się usprawiedliwiając, powiedział:

— Sądzę, że czas.

Złapałem się za głowę. Popatrzyłem na swój poliot — wpół do pierwszej w nocy. Mogłem tylko wykrztusić:

— Spóźnia się.

— Nie, Sasza, sprawdzałem, chodzi bardzo dokładnie. Czystej wody chronometr. To pański zegarek się śpieszy.

— Druga grupa cyfr to najwyraźniej data — myślałem głośno. — Wspaniale. Louisie Iwanowiczu, to trzeba jak najdokładniej zbadać!

— Oczywiście. Aleksandrze, nie podpowie mi pan, gdzie są stosowane takie urządzenia?

— Nie jestem, niestety, specjalistą — przyznałem. — Ale z podobnym zegarkiem nie miałem do czynienia.

— A czy łatwo jest takie coś zrobić? To w końcu elektronika, pana dziedzina.

Spróbowałem sobie wyobrazić elektroniczne urządzenie do mierzenia czasu. Najprostsze, jakie tylko da się zrobić. Na germanowych tranzystorach albo na mikroukładzie podobnym do tego, jaki niedawno wpakowali w Ałdana.

Zegarek na rękę nijak mi nie wychodził. Budzik — tak, bardzo sympatyczny, ze świecącymi cyferkami z elektronicznych lampek-wskaźników, z zasilaniem z kontaktu. A na rękę — nijak.

— Louisie Iwanowiczu — odezwałem się — nie mam pojęcia, jak takie coś można zrobić. Może to jakiś problem magiczny?

Siedłowoj pokręcił głową.

— Ja też tak na początku pomyślałem, Sasza. Sprawdziłem, jak tylko umiałem, magii nie ma.

— Louisie Iwanowiczu, a może byśmy kogoś zapytali? — zaproponowałem. — Witkę Korniejewa, to specjalista od enigmatycznych rzeczy. Ileż on razy wyciągał kanapę z graciarni.

— Myśli pan, że to on? — zainteresował się Siedłowoj.

— Nie, nie — zaprotestowałem. — Tego… ma jakieś doświadczenie…

— Chodźmy. Jeśli nie jest pan zajęty.

Zamachałem rękami, zaintrygowany. Bardzo zaintrygowany. Jeśli ktoś robi gdzieś takie mechanizmy, to… Cała moja wiedza o elektronice szła w diabły.

Ruszyliśmy do Witki. Zaaferowany Siedłowoj biegł obok mnie, czujnie zerkając na zegarek w moim ręku.

— Proszę tylko nie upuścić — poprosił.

Skąd! Trzymałem zegarek mocno, walcząc z pokusą nałożenia go na rękę. Weszliśmy do Witki w chwili, gdy napełniał wodą z kranu duże wiadro. Korniejew rzucił na nas spojrzenie i przywitał się z Siedłowojem.

— Na żywą wodę? — zapytałem.

— Ale skąd. Chcę przetrzeć podłogę, naśmieciłem tu przez cały dzień, a nie wypada tak zostawiać. Zaraz…

— Witka, popatrz…

Podałem mu zegarek, a Louis Iwanowicz zaczął opowiadać historię jego tajemniczego pojawienia się. Korniejew był zaciekawiony.

— Fajnie zrobiony — pochwalił, ważąc go w ręku. — Kunsztownie.

— Magia? — zapytałem.

— Nie, ani śladu… Saszka, otwierałeś go? — Nie.

Witka pogrzebał w szufladzie biurka i znalazł cienki śrubokręt. Uważnie obejrzał zegarek i podważył dolną ściankę. Szczęknęła i odpadła.

— Ostrożnie, ostrożnie! — zaniepokoił się Louis Iwanowicz. Pochyliliśmy się nad zegarkiem.

Wypełniały go miniaturowe detale, połączone jeszcze cieńszymi drucikami. Wypatrzyłem coś, co przypominało rezystor, ale innych znajomych elementów nie było. Malusieńka metalowa tabletka zajmująca niemal jedną trzecią wnętrza nie wiadomo dlaczego wywołała najwyższy stan zainteresowania Kor-niejewa. Dotknął ją palcem i oświadczył:

— Bateria. Słabiutka. Jedna dziesiąta ampera. Badaliśmy zegarek dalej i znaleźliśmy na pokrywie napis, z którego można było wnosić, że wykonano go w Hongkongu.

— Nic nie rozumiem — przyznałem. — Od kiedy w Hongkongu robią takie rzeczy?

— Ta… To nie majstrowanie dubletów — przyznał Witka. — Słuchaj, a gdyby z takich elementów zmontować elektroniczną maszynę cyfrową, to zmieściłaby się w walizce.

— Przestań. Potrzebna jeszcze co najmniej szafa na pamięć!

— Może. — Korniejew usiadł na biurku. — Louisie Iwanowiczu… mówił pan komuś o tej zabawce?

Siedłowoj pokręcił głową.

— Tylko Saszy. W końcu jest specjalistą. Bo ja to raczej po staremu… przekazy polichordalne, temporalne frikcjony… Elektroniki nie tykam.

— A czy nie mogło tak być — zaczął snuć przypuszczenia Witka — że X, korzystając z pańskiego wehikułu, zdobył to urządzenie ze świata wymyślonej przyszłości?

Louis Iwanowicz podrapał się po czubku głowy.

— Wątpię, panie kolego. Bardzo wątpię. Towarzysz Priwałow obserwował tę przyszłość własnymi oczami… jest bardzo rozmyta i mało realna. Nie da się wziąć przedmiotu, bo się natychmiast dematerializuje.

— Na pewno? Pokręciłem głową:

— Pamiętasz, jak się wyśmiewałeś z tej mojej papugi? Że niby żaden pisarz nie wymyśli takiej papugi, która wyżyłaby w realnym świecie!

— Ale to papuga, żywa! A przedmioty materialne są prostsze…

— Pewnie, jakąś łopatę czy cegłę można przywieźć — przyznał Siedłowoj. — Jeśli autor dobrze je przedstawił i bardzo realistycznie opisał. Ale żeby osiągnąć realizm przy takim urządzeniu, musiałby szczegółowo przedstawić jego działanie. Na tyle realistycznie, jakby sam mógł je zmontować!

— Może zbadajmy miejsce przestępstwa — zaproponował Witka.

— Chodźmy — ucieszył się Siedłowoj. — Szczerze mówiąc, już się zastanawiałem, czy nie powiadomić odpowiednich władz. Ale przecież nie ma śladów przestępstwa, prawda?

Ruszyliśmy do jego laboratorium.

W dziale Wiedzy Absolutnej było już pusto. Absoluciarze rzadko siedzieli po godzinach; światło lamp sprawiało, że korytarz wydawał się nieskończenie długi i nieprzytulny. W oddali paliło się jaśniejsze światło — zdziwiło mnie, że w dziale profesora Wybiegałły ktoś jeszcze pracuje.

— Zaraz, zaraz — powiedział Louis Iwanowicz, klepiąc się po kieszeniach w poszukiwaniu kluczy. — Gdzie ja je zapodziałem… Och, zostawiłem na biurku!

Pchnął otwarte drzwi i weszliśmy.

Laboratorium Siedłowoja przypominało warsztat ślusarski. Może i miał sierść na uszach, ale wszystkie swoje dziwne wynalazki składał własnoręcznie. Było tu jasno, pachniało smarem i świeżymi wiórami. W warsztacie stała niewyobrażalna konstrukcja z aluminiowych rur i szklanych kul, wszystko z lekka udrapowane brezentem. Nie mam pojęcia, co to mogło być, ale Siedłowoj się zawstydził.