— Skąd? Zresztą byłem tam krótko.
— Chodźmy do domu — postanowił Witka. — Jutro na radzie naukowej musimy być wypoczęci i raźni. Chyba o tym właśnie mówił nam U-Janus.
Skinąłem głową. Miałem paskudne przeczucie, że Witka ma rację, i że zrobi się z tego jeszcze większy bigos. Ale zauważyłem:
— Mnie to chyba nie zaproszą na radę naukową.
— Zaproszą. Kto u nas jest specem od elektroniki? A Wybiegałło teraz nie ma odwrotu, musi pokazać zegareczek. Louisie Iwanowiczu, podrzucić pana do domu?
Siedłowoj zamachał rękami:
— Nie, nie. Ja tak… piechotką. Powietrza łyknę, pomyślę. Dziękuję, młodzieńcze. Wyszliśmy na korytarz, żeby podczas teleportacji nie uszkodzić przypadkiem czegoś z aparatury. Korniejew mściwie kopnął leżący na podłodze stosik klaczkowatej, brudnej sierści i przenieśliśmy się do internatu.
Rozdział czwarty
— O, dostojny bohaterze i wielki panie, ten, kto posiądzie tę księgę, stanie się władcą wszystkich ziem Etiopów i Sudańczyków, a oni staną się sługami jego i niewolnikami, władcy tych krain będą mu przynosili daninę, i rządzić on będzie wszystkimi władcami swego czasu.
Tego ranka obudziliśmy się z Witką jednocześnie i w milczeniu ruszyliśmy do porannych ablucji. Czuliśmy się jak żołnierze przed bitwą. Korniejew parskał, ochlapując się zimną wodą, i mamrotał:
— Za haniebne dyfamacje… Będziecie mieli dyfamację, obywatelu Wybiegałło.
— Witka, a co my tak naprawdę możemy zrobić? — zapytałem. — Nawet jeśli Wybiegałło naszabrował z wymyślonej przyszłości pełno jakichś fantastycznych wynalazków, to o co można go oskarżyć? Przecież on nie będzie wciskał, że to jego wynalazki?
— Teraz na pewno nie!
— No tak. Teraz. Przypisze sobie zasługę dostarczenia ich do nas.
— Wykorzystanie magii w celach prywatnych. — Korniejewa przepełniała radość życia i pewność zwycięstwa. — Znasz taki paragraf?
— Ha, trzeba udowodnić, że to prywata.
— Udowodnimy!
Ruszyliśmy do stołówki, gdzie wdaliśmy się w zwycięski bój z duszoną kapustą. W środku śniadania przysiadł się do nas blady Jurik Bułkin.
— Chłopcy, jest taka sprawa… Wybiegałło żąda ode mnie nowych plakatów. O oszczędzaniu żywności, prawidłowym przeżuwaniu pożywienia i innych…
— Dowcipy wychodzą ci bokiem? — Zarechotał Korniejew, poklepując go po plecach. — Daj sobie spokój. Zapornnij.
— Jak to napomnij’? Jean kazał mi adekwatnie odpowiedzieć!
— Aha. — Witka zmrużył oczy. — Adekwatnie? Masz jeszcze bazyliszki?
— Zostało trochę.
— To weź jednego i urządź mu randkę z Wybiegałłą, a potem będziesz mógł upiększyć westybul posągiem.
Jurik popatrzył pytająco na mnie, potem na Witkę. Pracował w instytucie od niedawna i nie zawsze wiedział, co powiedziano żartem, a co serio.
— Wiktorze, jesteś pewien, że Jacomo właśnie oto chodziło? — zapytał Jurik z rosnącą nadzieją w głosie.
— Nie jestem — niechętnie przyznał Korniejew. — Po prostu daj spokój i zapomnij o tym. O to chodzi. A Amwrosij będzie miał dzisiaj wystarczająco dużo problemów… Zapomni o tobie.
Bułkin pokiwał głową jak wdzięczny gipsowy Budda. Zapytał szeptem:
— Słyszałem, że Wybiegałło ma dzisiaj referat na radzie naukowej?
— Ma — przyznałem.
— Mogę wziąć w niej udział? Podobno będzie niezły cyrk.
— Nie sądzę. Ale zapytaj Jeana, przecież to twój szef, może cię wprowadzi.
Jurik pokręcił głową. Bał się Jeana bardziej niż żywego bazyliszka.
— Czort z nim… Opowiesz mi potem wszystko, Witka?
Korniejew skinął głową i Jurik powędrował do kasy, zabrawszy ze stołu pustą tacę. Całkowicie go rozumiałem. Jean Jacomo był osobą nadzwyczaj poważaną, magiem o wstrząsającej mocy, ale przy tym jakby nieobecnym, trzymającym się od wszystkich z dala. Nawet Christobal Hozewicz, z którym łączyło go pewne podobieństwo (na początku nawet ich czasem ze sobą myliłem), wydawał się przy Jeanie morowym chłopem.
— Umawiamy się tak, Saszka — deliberował Korniejew. — Nie pchaj się pierwszy. Czekaj na mój znak, jakby co. Zaraz pogadam z Ojra-Ojrą, z Poczkinem, z Amperianem. Starzy niech walczą z Wybiegałłą jak inteligenci, a my będziemy go walić jego metodami.
— To znaczy jak?
— Zobaczysz. — Korniejew zatarł dłonie. — Fascynacja Zach dem… Zegareczek wszak z Hongkongu…
— To Wschód.
— Co za różnica! Nie uzgodnione wcześniej użycie cud-aparatury, brak konkretnego efektu…
— Witka! Nie wolno walczyć z durniami i rezonerami i bronią — oświadczyłem, chłepcząc kakao.
— Dlaczego?
— Oni tą bronią władają lepiej niż ty, uwierz mi. Albo przegrasz… albo zacznie ci uszami sierść wyłazić.
Korniejew posmutniał.
— Ale z ciebie pesymista, Saszka! Trzeba coś zrobić!
— Trzeba — przyznałem. — Ale nie tak.
Sprzeczaliśmy się jeszcze chwilę i niemal skłóceni rozeszliśmy się do swoich laboratoriów. Robota nie szła. Gdy wpaJ Wołodka, oddałem mu obliczenia, trochę pogawędziliśmy o Wybiegalle i postanowiliśmy, że trzeba będzie postępować odpowiednio do rozwoju wypadków. Potem przyszły do mnie dziewczyny w sprawie nie poddającego się optymizacji programu, więc prawie na godzinę zapomniałem o Amwrosiju Ambruazowiczu. Fajna była to godzina. Ale zakończył ją telefon.
— Aleksander Iwanowicz? — zapytał uprzejmie U-Janus. — Tak, Janusie Połuektowiczu — odpowiedziałem, odruchowo wstając.
— Proszę siedzieć, proszę siedzieć… Nie mógłby pan za jakieś dwadzieścia minut wpaść do nas na radę? Być może będziemy potrzebowali pańskiej konsultacji.
— Oczywiście, Janusie Połuektowiczu.
— Bardzo dziękuję, Sasza. Ciężki dzień dzisiaj będzie. Odłożyłem słuchawkę i spojrzałem na wesoło klekoczącego Ałdana.
Zaczęło się…
Mała rada naukowa odbywała się w gabinecie Janusa Połu-ektowicza. Któryś z magów poszerzył go na ten czas i oprócz ogromnego owalnego stołu pojawiło się tam miejsce na znajomy mi aż do bólu wehikuł czasu Louisa Siedłowoj a. Sam Louis Iwanowicz siedział z boku, okropnie zawstydzony i wygolony na błysk. Obecni byli wszyscy wielcy magowie. Kiwrin kiwnął do mnie uprzejmie głową, a ja, uciekając wzrokiem, uścisnąłem mu dłoń — ciągle nie mogłem zapomnieć, jak dublet Fiodora Simeonowicza próbował czarów. W kącie dziarsko przestępowali z nogi na nogę G. Pronicatielnyj i B. Pitomnik. Znalazłem sobie miejsce między Witką i Edikiem i zacząłem czekać.
Wybiegałło przechadzał się przed trybuną, witając wchodzących. Gdy pojawił się Christobal Hozewicz, dumnie zadarł brodę i odwrócił się. Junta nie zwrócił na to najmniejszej uwagi.
— Wszyscy są? — Janus Połuektowicz wstał. — A, Priwałow, już pan jest…
Wszyscy spojrzeli na mnie. Skonfundowany takim honorem, opuściłem wzrok. Wybiegałło, jak zwykle błyskawicznie orientujący się w sytuacji, wykrzyknął:
— Mój drogi, rad jestem, że pana widzę!
Zemdliło mnie. Tymczasem Janus Połuektowicz mówił dalej:
— Zebraliśmy się na prośbę Amwrosija Ambruazowicza, żeby wysłuchać referatu o wykonanej przez niego wspólnie z towarzyszem Siedłowojem pracy. Proszę.
Zauważyłem, że przy słowie „wspólnie” Wybiegałło drgnął jak kot, któremu ktoś nastąpił na ogon, ale nic nie powiedział. Potarmosił brodę i zaczął pogodnie: