Выбрать главу

(Sikorski miał wiele nazwisk zarówno przed tymi wydarzeniami, jak i po nich. Dla dobra sprawy. Nieoczekiwaną i mroczną ironią losu wydało mu się, że w istniejącej przy Nieznanych Ojcach „tabeli stanowisk” randze Sikorskiego w tamtejszej hierarchii odpowiadała nie byle jaka nazwa, a Wędrowiec. Właśnie Wędrowiec.)

Nie doczekał się na Sarakszu emisariuszy Wędrowców. Natomiast w 57 roku planetę odwiedził neofita GSR Kammerer, który wkrótce zaczął rozwiązywać problem wież zupełnie nie w duchu planów Rady Bezpieczeństwa. Zresztą ta historia jest dobrze znana. Teraz, patrząc wstecz, można się domyślać, za kogo Sikorski mógł uznać tego niezwykłego i nie dającego się ujarzmić młodego człowieka, skoro nie dysponował całą informacją i sam był już zmęczony stałą gotowością do kontrataku. Gdyby to był inspektor Rady Światowej incognito (istniała i taka wersja), też by nie ucieszył szefa RGB: Sikorski twardą ręką kierował misją na Sarakszu, nie licząc się ani z sentymentami, ani kanonami progresorstwa, lecz kierując się tylko swoim sumieniem i swoimi wyobrażeniami o spoczywającej na jego barkach odpowiedzialności…

Sikorski pozostał na Sarakszu (po zniszczeniu przez Kammerera emiterów wystarczyło tam kłopotów i bez Wędrowców), jego pomocnicy na Ziemi starannie opiekowali się rozrzuconymi po planetach Peryferii „podrzutkami”, Gorbowski kłócił się z Komowem na temat granic kompetencji Rady Bezpieczeństwa, a Wędrowcy w tym czasie, pisze autor, na początku lat sześćdziesiątych, ponownie zajęli się ziemską ludzkością. Działali jednakże zupełnie bezgłośnie i delikatnie, nie alarmując na razie RGB. Przyczyną takiej działalności była nie tylko niechęć do wzbudzenia niepokoju w resorcie Sikorskiego — przed Wędrowcami na jakiś czas stanęły problemy technologiczne.

Od końca lat trzydziestych wolą Rady Światowej zostały połączone istniejące wcześniej oddzielne procedury bioblokady (szczepienie „bakteriami życia”) i fukamizacji (odblokowanie hipotalamusa). Wszyscy fukamizowani według nowego schematu okazali się na długi czas nieprzydatni do celów Wędrowców, których potencjalny kontyngent stanowili teraz tylko ludzie urodzeni przed 38 rokiem. Ale Wędrowcy nie odstąpili od głównego swego celu, choć musieli zmienić taktykę. Na początku lat sześćdziesiątych, jak wiadomo, ostrożnie aktywizowali pierwszych kilkudziesięciu „ludenów”, wśród nich między innymi przyszłego bohatera Wielkiego Objawienia, Daniła Łogowienko.

W 63 roku Sikorski wrócił na Ziemię. Wykryty dwa lata wcześniej nad Arką wartowniczy satelita Wędrowców zwrócił uwagę Rady Bezpieczeństwa, ale Rudolfa Sikorskiego o wiele bardziej niepokoiły wydarzenia na Nadziei. Badacze i interpretatorzy mogli zażarcie się spierać, dlaczego Wędrowcy przeprowadzili niemal całkowitą ewakuację ludności planety, a następnie zaczęli wyrafinowane polowanie na ocalałe dzieci — pracownicy RGB znali ten chwyt już z Pandory. Oczywiście były też i różnice: próba selekcji albo przyspieszyła już rozpoczętą pandemię „genetycznej wścieklizny”, albo ją wywołała.

Można przypuścić, pisze T. Wanderer, że procent nadających się do metamorfozy ludzi okazał się nadzwyczaj wysoki. Dlatego Wędrowcy, nie dysponując z powodu globalnej katastrofy czasem na walkę z chorobą, zdecydowali się na rozpaczliwy krok — totalną ewakuację ludności w poprzedniej, nie zmienionej postaci. Być może nieszczęsnym aborygenom obiecano zdrowe i długie życie w innym, o wiele doskonalszym ciele. Może obiecano im wyleczenie w jakimś gigantycznym kosmicznym lazarecie. Szczegóły są sprzeczne i nie do końca wyjaśnione, los natomiast nielicznych pozostałych na planecie nie jest godny pozazdroszczenia, tak jak ich braci w nieszczęściu z Pandory.

Tak naprawdę do znanego już RGB schematu działania Wędrowcy dodali teraz tylko szczegóły nie zmieniające zasady ogólnej. Podobnie jak ziemscy progresorzy starali się podnieść możliwie dużą liczbę humanoidalnych ras do społecznego poziomu Ziemian, tak Wędrowcy odczuwali potrzebę podniesienia możliwie dużej liczby nosicieli rozumu do ich, Wędrowców, biospołecznego stadium.

Podobieństwo do ziemskiego progresorstwa wyglądało na zewnętrzne (nie na próżno autor uważa za nonsens samo sformułowanie „progresorska działalność Wędrowców”); tam — przyspieszenie i ułatwienie naturalnej socjalnej ewolucji (przynajmniej w teorii), tu natomiast — nie tylko ostry zakręt biologicznej ewolucji gatunku, ale i początek nowej ewolucji mającej tylko pozorny związek przyczynowo-skutkowy z poprzednią. Dla Rudolfa Sikorskiego równało się to gwałtownemu przymusowemu przyhamowaniu historii ludzkości, likwidacji ludzkości, do której strzeżenia został powołany.

Po powrocie do domu Sikorski zaczął wzmacniać ziemskie służby, przede wszystkim Komisję do spraw Kontroli: oczekiwał, że najważniejsze wydarzenia będą teraz zachodziły nie w kosmosie, lecz tu obok. Wkrótce w KOMKON-ie 2 znalazł się Maksym Kammerer, który tak utrudnił niegdyś życie Sikorskiemu, a następnie stał się jego pewnym (choć nie wprowadzonym we wszystkie tajemnice) pomocnikiem. Nieco później do tej organizacji przeniósł się również Michaił Sidorów, który już trzydzieści lat temu przysiągł, że dobierze się kiedyś do skóry szefom „amazonek” nie ze skalpelem w ręku, lecz z czymś konkretniejszym. Od tej pory cała uwaga Sikorskiego była zwrócona przede wszystkim na Ziemię.

Ale następnych piętnaście lat okazało się spokojne. Nowe niebezpieczeństwa nie ujawniały się, wiarygodna informacja o ingerencji Wędrowców w sprawy Ziemi nie napływała. Podwładni Sikorskiego zajmowali się rutynowymi sprawami — kontrolowali prace naukowe i zajmowali się przetwarzaniem wcześniej otrzymanych danych. A sam Sikorski wciąż oczekiwał jakiegoś podstępu, pułapki, sprowokowanego przypadku — i nie spuszczał oka z „podrzutków”. Zresztą, jak teraz wiadomo, również Leonid Gorbowski nie zaniechał poszukiwań źródła przyszłych wstrząsów, które — z jakiegoś powodu był o tym przekonany — po prostu nie mogły ominąć Ziemi.

Potem był czerwiec 78 — finał długiego oczekiwania, koniec sprawy „podrzutków”, koniec zawodowej kariery Sikorskiego, koniec jego dziecka — Rady Galaktycznego Bezpieczeństwa, i początek końca progresorstwa, w który rykoszetem uderzyła opinia społeczna starannie podgrzana przez Izaaka Bromberga i dzielnych dziennikarzy. Sikorski, któremu oficjalni i nieoficjalni śledczy wiele wypomnieli, dobrowolnie ustąpił ze wszystkich stanowisk i resztę życia spędził jako osoba prywatna, nigdy więcej nie usiłując jawnie występować zawodowo. (Mimo to, według świadectwa Kammerera i innych, eks-przewodniczący KOMKON-u 2 i RGB do końca życia często wracał myślami do zagrożenia, któremu nie mógł już teraz przeciwdziałać, i do „sprawy Abałkina”, którą nawet czasem uważał za umyślnie przygotowaną sprytną prowokację przeciwnika zakończoną całkowitym sukcesem.)

Zachowane „detonatory” przeszły, według testów, w stabilny stan uśpienia, a ocalałe „podrzutki” nigdy nie wykazały chyba żadnych właściwości wykraczających poza ludzkie wyobrażenia. W świadomości społecznej po wykryciu „syndromu Sikorskiego” problem Wędrowców ostatecznie stał się kopalnią historycznych anegdot i przypadków psychiatrycznych. Nawet wśród komkonowców nie było chętnych do otwartego i poważnego zajmowania się tym tematem, a jeśli nawet ktoś myślał inaczej — milczał.

Tak Ziemia dotarła do początku lat osiemdziesiątych.

Wszystkie kolejne wydarzenia należą właściwie do historii Wielkiego Objawienia i są dobrze zbadane. Autor oczywiście nie przepuszcza okazji do odnotowania, że przez pierwszych piętnaście lat (do 95 roku) gigantyczne igrzyska potężnych sił kosmicznych na Ziemi i wokół niej dokonywały się nie tylko zupełnie swobodnie, ale nawet towarzyszyło im całkowite lekceważenie ze strony wszystkich służb powołanych do dbania o dobrobyt i bezpieczeństwo Ziemian. Nikt, jak widać, nie chciał zostać zdiagnozowany jako przypadek „syndromu Sikorskiego”.