Выбрать главу

Ale jest nadzieja na otrzymanie pewnej odpowiedzi. W przyszłym roku, jak to się dzieje po upływie stu lat, powinna być podana do publicznej wiadomości cała utajniona wcześniej informacja KOMKON-u 1 o Tagorze, następnie przyjdzie kolej i na inne archiwa, którym upłynie termin utajnienia. I jeśli rekonstrukcje znajdą potwierdzenie… Jeśli zdecydują się mówić byli pracownicy Rady Bezpieczeństwa… Cóż, wtedy być może dowiemy się całej prawdy. Chociaż wcześniej w dowolnej chwili mogą potwierdzić fakty z tej książki główne jej postacie — Wędrowcy.

Przy okazji — zupełnie zapomniałem wyjaśnić, że po angielsku pseudonim autora również znaczy Wędrowiec…

Andriej Czertkow

NIE UMÓWIONE SPOTKANIA

Muszę przyznać uczciwie: usiadłszy przy komputerze, by napisać posłowie do tej książki, i ułożywszy dłonie na klawiaturze, zerknąłem na pusty jeszcze monitor i… zupełnie nieoczekiwanie ogarnął mnie absolutny stupor. Przez kilka lat rozmawiałem o tej książce, prywatnie i publicznie, za pomocą telefonu i poczty elektronicznej; tłumaczyłem sens tego zbioru, podstawowe zasady i kryteria wyboru utworów; przekonywałem, namawiałem, argumentowałem i sprzeczałem się. I oto teraz po prostu nie wiem, o czym powinienem (jak również o czym można i warto) napisać.

O tym, że książki Strugackich to nie tylko wspaniała literatura, że to kawał życia dziesiątków i setek tysięcy, może nawet milionów ludzi?

O tym, że książki Strugackich uczyły czytelników żyć w zgodzie z aforystycznie sformułowanymi nakazami moralnymi: „Gdzie panuje szarość, do władzy dochodzi czerń”, „Myślenie to nie rozrywka, lecz obowiązek”, „Praca jest ciekawsza od rozrywek”, „Zycie daje człowiekowi trzy radości — przyjaciela, miłość i pracę” i wiele, wiele innych?

O tym, że cała współczesna fantastyka (ta, która ma prawo nazywać siebie literaturą) pochodzi z „szynela Strugackich” — ze Stażystów i Południa, Poniedziałku i Pikniku, Ślimaka i Miliarda — i że całe pokolenie rodzimych fantastów wcale nieprzypadkowo uważa Strugackich za swoich mistrzów?

O tym, że wielcy twórcy Strugaccy, odcinaj ąc ze swoich pomysłów, jak z bryły marmuru, wszystko, co ich zdaniem było zbędne, pozostawili poza „otwartymi finałami” swoich powieści mnóstwo nie rozwiązanych zagadek, otwartych linii fabularnych, nie do końca ukazanych ludzkich (i nieludzkich) losów?

O tym w końcu, że od każdej zasady istnieje wyjątek, i że będące ostatnio w powszechnym użyciu obce słówko sequel wcale nie musi oznaczać gorszego gatunku, komercjalnej chałtury — szczególnie, jeśli taki sequel jest pisany nie dla korzyści, lecz z miłości i szacunku?

Tymczasem dni upływały, nieubłaganie nadciągał termin oddania zbioru do druku. Zajmowałem się redakcj ą, sprawdzałem korektę, przeglądałem ilustracje i elementy okładki, a po nocach, tępo wpatrując się w dziewiczo czysty ekran, usiłowałem powiązać rozbiegane myśli. Dopiero gdy zostało mi czasu tyle co nic, wpadłem na pomysł, który ratował wcześniej i innych: jeśli nie masz o czym pisać, pisz właśnie o tym.

Tak urodziło się pierwsze zdanie tego posłowia. Następnie przyszedł mi do głowy i tytuł: pożyczyłem go z książki Strugackich, która „wiele wycierpiała”, kisząc się od 1972 do 1980 roku w wydawnictwie Mołodaja Gwardia. A potem wszystko stało się proste. Zrozumiałem, o czym można, warto i należy pisać — właśnie o tym, jak powstawała ta książka. Książka, o której marzyłem od dzieciństwa. Książka, która była dla mnie takim „nie umówionym spotkaniem”. Czy — dokładniej — jednym z nich.

W dziwny sposób wszystkie ważne momenty w moim życiu były jakoś związane ze Strugackimi. Zupełnie serio twierdzę, że ich twórczość była tym „palcem losu”, który bezbłędnie przeprowadził mnie przez pole minowe przypadku. Słowo honoru, jest w tym coś mistycznego. Osądźcie sami.

Dlaczego w czasie, kiedy krąg mego czytelniczego zainteresowania — a pewnie i całego spektrum zainteresowań — dopiero się formował, ojciec, który nie przepadał za fantastyką, poradził mi przeczytać Hotel „Pod Poległym Alpinistą”, który opublikowała prenumerowana przezeń „Junost”, a zaraz potem Koniec akcji „Arka” i Piknik na skraju drogi z „Aurory”? Nie znam odpowiedzi na to pytanie, ale wiem, co z tego wynikło: zakres mojego czytelniczego zainteresowania ustalił się natychmiast i na bardzo, bardzo długo. Jak również zakres czytelniczych poszukiwań.

Dlaczego książki Strugackich, w owym czasie ogromnie trudne do zdobycia, trafiały w moje ręce regularnie i niezawodnie?

Doprowadziło to do tego, że światy braci Strugackich były dla mnie bardziej realne niż otaczający świat, w nich przebywałem stale, tylko czasem porzucając je dla załatwienia spraw życiowych. W miarę zdobywania nowych książek światy owe stopniowo rozszerzały się, a w miarę kolejnego czytania starych (sądzę, że Poniedziałek przeczytałem jakieś pięćdziesiąt razy) światy te coraz łatwiej było mi osiągnąć.

Dlaczego entuzjastyczny, naiwny list, wysłany w 1975 roku przez młodego fana do swoich idoli z adnotacją „pisz na Berdyczów” (na adres miesięcznika „Aurora”), nie zaginął po drodze i nie wpadł do redakcyjnego kosza, lecz został uczciwie przekazany Borysowi Natanowiczowi, który życzliwie — choć krótko — nań odpowiedział? W rezultacie list od „samych Strugackich” wyraźnie wzmocnił mój autorytet wśród znajomych, natomiast nauczyciele zaczęli z większą wyrozumiałością odnosić się do tego, że zamiast na lekcjach wpisywać do zeszytów wzory i równania, wypisywałem zupełnie co innego.

Później, kiedy w Nikołajewie kończyłem pedagogikę, „palec losu” pokazał mi i drugą stronę medalu: w 1984 roku, po trwających półtora miesiąca „rozmowach” w KGB, z hukiem wylano mnie z leninowskiego komsomołu za „apolityczność i ideową niedojrzałość”, a w istocie za Klub Miłośników Fantastyki „Argo”, który utworzyłem, aby rozszerzyć krąg bliskich mi ludzi. Powiatowa partyjna gazeta „Jużnaja Prawda” wydaliła z siebie wówczas duży artykuł pod tytułem Brzydki łabędź. Oprócz wielu zabawnych zarzutów znajdował się tam i taki: że niby poszczególni miłośnicy fantastyki, naczytawszy się Brzydkich łabędzi, „patrzą na świat oczami ekshumowanego białogwardzisty”. Taak. Jednakże nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło: w tym momencie straciłem resztki złudzeń co do świata, w którym przyszło mi żyć.

Potem również punkty zwrotne mego życia rozpracowywał „palec losu” z godną pozazdroszczenia regularnością. Swój pierwszy, jak uważam, prawdziwie profesjonalny wywiad, zrobiłem w 1987 roku właśnie z Arkadijem Natanowiczem Strugackim; był on następnie przedrukowany w kilku młodzieżowych periodykach od Symferopola do Chabarowska. A kiedy w 1988 roku zacząłem wydawać fanzin „Oversun” (tytuł zaczerpnięty zresztą z twórczości Strugackich), to jeden z numerów trafił do rąk Nikołaja Jutanowa, pisarza wywodzącego się z seminarium Borysa Strugackiego, który robił pierwsze kroki w roli wydawcy. Wynik: przeniosłem się z Symferopola do Leningradu, sam zacząłem uczestniczyć w seminarium, zająłem się zawodowo redakcją i wiele rzeczy wydałem, na czele z książką, z której jestem szczególnie dumny. Nietrudno domyśleć się, że to również byli Strugaccy — pierwsze wydanie nowel Poniedziałek zaczyna się w sobotę i Bajka o Trójce w pełnej autorskiej wersji.

A teraz ta oto książka — najważniejsze obecnie moje „nie umówione spotkanie”.

Pomysł tego zbioru utworów „na motywach Strugackich” powstał, o ile dobrze pamiętam, wiosną 1991 roku. Muszę przyznać, że pomysł wydał się nieco… obrazoburczy. Ale po pierwsze, przypomniałem sobie dzieciństwo, kiedy usiłowałem kontynuować ukochane rzeczy Strugackich — nieumiejętnie i nieciekawie, ale szczerze. Może będzie inaczej, jeśli wezmą się do tego prawdziwi mistrzowie? Po drugie, intensywnie badałem w owym czasie amerykański rynek księgarski i przekonałem się, że tam podobne wydania to rzecz zwyczajna. Oprócz wielotomowych powieści na kanwie scenariuszy, typu Gwiezdne wojny, i licznych „powieści zbiorowych” (Amerykanie nazywają ten gatunek shared worlds), można przytoczyć również godniejsze przykłady — powiedzmy, antologie Przyjaciele Fundacji czy Kroniki bradburiańskie, w których koledzy-pisarze złożyli hołd Isaacowi Asimovowi i Rayowi Bradbury’emu.