— Towarzysze! Czego wszyscy chcemy?
Witka podwinął rękawy jak dziewoja zwijająca przędzę, ale się nie odezwał.
— Wszyscy chcemy wnieść swój wkład w spichrze Ojczyzny! — rzekł Wybiegałło. — Prawda, Janusie Połuektowiczu?
Niewstrujew zmarszczył się i uprzejmie odpowiedział: — Niewątpliwie. Rzeczywisty wkład, a nie demagogiczny bełkot.
Ktoś zachichotał, ale Wybiegałło zrobił minę, jakby niczego nie usłyszał.
— Co obserwujemy w danej chwili? — ciągnął Amwrosij Ambruazowicz. — Kraj maszeruje siedmiomilowymi krokami, lecz bez siedmiomilowych butów. Statki kosmiczne prują przestrzenie Galaktyki, ale co zmuszeni są jeść nasi bohaterscy gwiezdni żeglarze, zdobywcy Marsa i Wenus, nasi wspaniali Bykowowie i Jurkowscy? Wszelakie wodorosty i inne konse wy! Niektórzy osobnicy zajmują się produkcją żywej wody, al wcale nie skierowali jej obfitości na ugory, które nas wszysx kich karmią!
Ku mojemu zdziwieniu Witka zareagował bardzo spokój nie. Powiedział cicho:
— Referent zjadł dzisiaj kiepskie śniadanie — i dalej słuch Wybiegałły.
— A więc nasz wkład w ogólnopaństwową gospodarkę w żaden sposób nie odpowiada rosnącym zapotrzebowaniom ludności.
— Czy nie można by konkretnie? — zainteresował się Janus Połuektowicz. — Samowykopująca się marchew kiepsko wyszła.
— Doszło u nas do pewnych potknięć — przyznał Wybiegałło, zerkając na dziennikarzy. — Kto dużo pracuje, ten może się pomylić… czasem. Ale na czym polega mistrzostwo prawdziwego uczonego? Na tym, żeby, tego, zwracać uwagę na sprawy swoich kolegów i dopracowawszy je twórczo, obrócić w pożytek materialnych zapotrzebowań narodu! Oto siedzi tu mój skromny kolega, Louis Iwanowicz Siedłowoj, który stworzył niezbyt pożyteczną zabawkę, wehikuł do podróży po wymyślonej przyszłości.
— A to gadzina — powiedział Edik. — Saszka, powinieneś wczoraj…
— Nic by to nie pomogło — odrzuciłem nie dokończony pomysł. Skonfundowany Siedłowoj nastroszył się w fotelu.
— Po co radziecki człowiek ma wędrować po wymyślonych światach? — zapytał Wybiegałło. — Czy nie będzie to odchylenie i — nie boję się użyć tego strasznego terminu — dysyden-tyzm? Jeśli ktoś chce poczytać książkę, proszę bardzo. Wiele rzeczy zaakceptowano, wydrukowano i postawiono na naszej półce z książkami. Czytaj sobie, co chcesz: czasopisma, gazety czy inną
literaturę. Lecz zaglądanie tam w celu zaspokojenia pustej ciekawości jest śmieszne i niepotrzebne. Niech się tym zajmuje młodzież, która wykręca się od pracy, żebyśmy mieli czemu dawać odpór.
Janus Połuektowicz zerknął na zegarek i powtórzył:
— A ja ciągle proszę o konkrety. Najlepsze umysły instytutu zebrały się tu, by pana wysłuchać… Rozumie pan? Wybiegałło kiwnął kilka razy głową:
— Zatem pomyślałem sobie, czy nie ma w pomyśle z wehikułem czasu jakiegoś pożytecznego ziarenka? I przypomniałem sobie radę kochanego przez wszystkich towarzysza Rajkina: wszystko może służyć społeczeństwu, nawet przemierzanie pokoju przez pisarza, kiedy mu słów brakuje i gdzieś tam ich szuka.
Pitomnik i Pronicatielnyj głośno się roześmiali. Najprawdopodobniej nie musieli zajmować się poszukiwaniami brakujących słów, całkowicie im wystarczał zasób otrzymany w początkowych klasach.
— Należy wziąć pod lupę wszystko to, co nasi pismacy wy-koncypowali — ciągnął Wybiegałło.
— Wiadomo, że literatura nasza wymyśliła wiele pożytecznych rzeczy. I siewniki z napędem atomowym, i podwodne łodzie do zbierania morskiej kapusty, i różne inne.
Christobal Hozewicz wstał i spokojnie powiedział:
— Sądzę, że wszyscy już przekonaliśmy się, że mamy do czynienia z kolejnym hucpiarskim pomysłem. Ze światów wymyślonej przyszłości, podobnie jak teraźniejszości czy przeszłości, nie można niczego przenieść do naszego świata. Z powodów zrozumiałych dla wszystkich… zdrowo myślących ludzi.
— Wydaje mi się, że pomimo p-pewnej gwałtowności wyp-powiedzi, Christobal Hozewicz ma rację — ostrożnie zauważył Kiwrin. — Amwrosiju Ambruazowiczu, widzi pan…
Dziwne, ale Wybiegałłę nawet słowa Junty ucieszyły.
— Nie ma racji! Nie ma racji wasz kochany Christobal, rozumiecie, Hozewicz! — Nawet ukłonił się lekko w stronę Junty, a ja po raz pierwszy zobaczyłem w oczach byłego Wielkiego Inkwizytora lekkie zdziwienie. Zadowolony z efektu Amwrosij Ambruazowicz mówił dalej: — Moje ponadwymiarowe prace z wehikułem czasu dały wynik po prostu fenomenalny, a mówiąc ludzkim językiem: nietuzinkowy! Zaraz to wyjaśnię i zademonstruję, ku zachwytowi ludności i napiętnowaniu sceptyków! Praca, tego… duchowa, doprowadziła do powstania owoców materialnych! Ku pełnej zgodności, rozumiecie, z prawami jedności i walki jednego z drugim!
Wybiegałło machnął ręką i dwaj jego laboranci, skromnie dotychczas stojący w kącie, przytaszczyli do stołu duże, nakryte workowym płótnem nosze. Korniejew chrząknął i szepnął:
— A to ci nabrał… Wynosiłło nasz nietuzinkowy!
Ale nawet i on był zaintrygowany.
Amwrosij tymczasem zdarł z noszy płótno, odepchnął laborantów i zaczął wykładać na stół różne przedmioty, mamrocząc:
— Wszystko zanotowane i zaprzychodowane, nic nie zginie… Zgromadzeni zaczęli oglądać przedmioty.
Dużo tego było. Również zegarek, choć z zerwanym paskiem — widocznie Wybiegałło bardzo się starał włożyć go na rękę. Nieduży, bardzo zgrabny importowany telewizor, nie wiadomo dlaczego połączony kablem z zupełnie niepojętą płaską skrzyneczką, damskie rajstopy, coś jakby kamera filmowa, ale obficie udekorowana przyciskami… Jakkolwiek dziwne by to było, znajdowała się tu też para książek — właściwie ogromnych kolorowych albumów z napisem w języku angielskim: OTTO.
— Patrzcie, patrzcie i podziwajcie — protekcjonalnie rzekł Wybiegałło.
Wszyscy patrzyli. Tylko Janus Połuektowicz z uśmiechem przewertował album, przekazał go dalej i oparłszy głowę na dłoniach, obserwował Amwrosija.
— Jak roz-zumiem — odezwał się Kiwrin — wszystko to po p- prostu zachodnie towary szerokiego użytku. Gdzieś tam wyk- konane…
— Nie — zamajtał głową Wybiegałło. — Zawiódł pana węch, towarzyszu Kiwrin! Nie „gdzieś tam”, lecz u nas! W świecie stworzonym przez utalentowanego pisarza!
— No to dlaczego wszystko jest importowane? — zjadliwie zapytał Korniejew.
— W przyszłości to już nie będzie miało znaczenia! — oświadczył Wybiegałło.
Trąciłem Witkę łokciem i szepnąłem: — Nie masz szans go złapać. Za słaby jesteś. Czy Wybiegałło usłyszał moje słowa, czy po prostu zauważył ruch — ale chwyciwszy walizeczkę, przekazał j ą mnie:
— A to do zbadania przez naszego szanownego specjalistę! proszę otworzyć! Otworzyłem.
Walizeczka okazała się jakimś urządzeniem. Na wewnętrznej stronie wieka znajdował się
matowoszary ekran. Była też klawiatura przypominająca maszynę do pisania, ale z literami i rosyjskimi, i angielskimi.
— Co to? — zapytałem absolutnie oczarowany. Wybiegałło wyciągnął z głębin sukmany brudny strzępek papieru i zawisł nad moim ramieniem. Niezgrabnie wdusił jakiś przycisk.
Ekran rozjarzył się na niebiesko i pojawiła się na nim jakaś żółta tablica z angielskimi napisami.
— To, mój kochany, geniusz myśli ludzkiej, elektroniczna maszyna cyfrowa!
Korniejew podsunął straszliwym szeptem:
— „Szafa na pamięć”, tak?