Выбрать главу

Skinąłem głową i wsiadłem do wehikułu. Zapytałem Wybiegałłę:

— To gdzie mam się kierować… Amwrosiju Ambruazowiczu?

— Ten… tego… gazem, wal śmiało! Pędź naprzód, nie zatrzymuj się. Wszystko się skończy, a ty pędź!

Instrukcja była zarówno prosta, jak i dziwna. Wzruszyłem ramionami i oparłem nogę na sprzęgle.

— Śmiało, śmiało — szepnął Siedłowoj. — Dla pana to nie pierwszyzna, podróżnik z pana doświadczony…

Wdusiłem klawisz zapłonu i świat wokół mnie rozpłynął się.

Rozdział piąty

Ale to już inna historia i opowiemy ją innym razem.

Michael Ende

Poprzednie doświadczenie okazało się bardzo przydatne. Podróże w czasie są jak jazda na rowerze — i sama czynność jest podobna, i nie zapomina się raz wyuczonej umiejętności. Wehikuł gnał pełnym gazem, a antyczne utopie tylko migotały dokoła.

Trochę nawet oderwałem się od istoty swojej misji — tak ciekawe było przyglądanie się znanym miejscom. Pojawili się ludzie w chitonach z okopowymi narzędziami i kałamarzami — pomachałem do nich ręką i dodałem gazu. Mignęły gigantyczne ornitoptery — zwolniłem, żeby lepiej im się przyjrzeć, i odkryłem, że na skrzydłach rozlokowali się żołnierze z bronią, którzy szybko i bez sensu walili do siebie. Zmieniała się architektura mglistych miast, ze ścian i dachów zaczęły wyrastać anteny, ruszyły potężne urządzenia, na kołach, gąsienicach i wielonożne. Jak i wcześniej ludzie nosili zazwyczaj albo kombinezony, albo poszczególne pstre elementy odzienia. Próbowałem sobie wyobrazić, czy można stąd coś przenieść do realnego świata i pokręciłem głową.

Wątpliwe.

Chociaż Wybiegałło na pewno próbował. „Niezniszczalne opony z niepełnymi grupami tlenu” musiały zadziałać na jego wyobraźnię.

Ponownie nacieszyłem oczy widokiem grupowego startu gwiazdolotów i kosmoplanów, potem rzeką kobiet spływającą do Hibernatora. Zwiększyłem prędkość. Widoki te miały w sobie coś antycznego, tytanicznego… lecz jednocześnie niewyobrażalnie smutnego.

Kiedy zaczęły się rozstępy w czasie, mogłem się orientować tylko według Zelaznego Muru. Kiedy doczekałem się pojawienia się kołyszących zbóż, zwolniłem i stanąłem. A.

Panowała głęboka cisza. Zlazłem z wehikułu czasu, zerwałem kilka kłosów i uważnie się im przyjrzałem. No tak… Nawet kłosa nie da się stąd wwieźć — autorzy powieści o przyszłości w większości wypadków widzieli pszenicę tylko w postaci bułek… Smętnie rozejrzałem się dokoła, szukając wzrokiem małego chłopca, który podczas poprzedniej wizyty objaśniał mi przeznaczenie Żelaznego Muru. Nie było go jednak. Pewnie przemawiał przed Radą Stu Czterdziestu Światów.

Nie ma kogo zapytać. Czyli trzeba ruszać dalej.

Uruchomiłem wehikuł i ruszyłem dalej. Zaczęło mi się wydawać, że Wybiegałło coś poplątał albo świat, do którego wędrował, uległ autodestrukcji.

Ale nagle zaczęło się dziać coś dziwnego. Spoza Zelaznego Muru oświetlanego dalekimi jądrowymi wybuchami, błysnęło szczególnie mocno. Mur poruszył się i pochylił. Zahamowałem i wytrzeszczyłem oczy.

Świat Humanistycznej Wyobraźni, po którym pędziłem, zmieniał się w oczach! Zaczęły go rozświetlać identyczne piekielne wybuchy, a połyskujące w oddali kopuły i wiadukty błyskawicznie przekształcały się w ruiny zupełnie powszednich domów. Niebo pociemniało, zaczął sypać szary śnieg. Wypalone pola pokryły się zaspami. Poczekałem, aż wybuchy z tamtej strony muru umilkły, i zahamowałem.

Było bardzo zimno. Leniwie sypał śnieg. Na wiele kilometrów dokoła rozpościerały się tylko przyprószone śniegiem ruiny. Wzdrygnąłem się. Spróbowałem podnieść grudkę brudnego śniegu. Śnieg był realny, można go było przywieźć do domu. Potem pomyślałem, że musi to być śnieg radioaktywny, wyrzuciłem go i pośpiesznie wytarłem ręce.

W tym momencie ktoś dotknął mojego kolana. Podskoczyłem, odwróciłem się i zobaczyłem malutkiego chłopczyka w gumowym kitlu i masce przeciwgazowej. Zza szkieł maski niezdrowo jarzyły się zapadnięte, głęboko osadzone oczy. Rozmyślałem sekundę, czy to ten sam chłopiec, czy inny. Nie doszedłszy do żadnego wniosku, zapytałem:

— Czego chcesz, mały?

— Twoja maszyna się zepsuła? — doleciało spod maski głuche pytanie.

— Nie… — wyszeptałem.

Chłopiec bez zbytniej radości skinął głową i usiadł na śniegu. Chyba był bardzo zmęczony i zmarznięty. Pomyślałem, że trzeba go złapać i przywieźć do realnego świata. Oczywiście ryzykowałem, że przywiozę tylko maskę pe-gaz, ale chłopiec był tak zmęczony i nieszczęśliwy, że wyglądał realnie.

Jednakże odpoczął chwilę, podniósł się i powlókł dalej.

— Hej! — wrzasnąłem. — Poczekaj! Chodź ze mną! Chłopiec, nie zwalniając, pokręcił trąbą maski i odpowiedział:

— Nie przyjęte… już…

— Ale co się stało? — zapytałem zrozpaczony.

— Runął żelazny murek — odpowiedział obojętnie i zniknął między zaspami.

Tak się wystraszyłem, że omal nie wdusiłem pedału gazu. Zeskoczyłem z wehikułu i rzuciłem się za chłopcem, ale między zaspami już go nie było.

Widocznie w danej książce znalezienie go nie było „przyjęte”.

Ze zręcznością kolarza wskoczyłem na siodełko i dodałem gazu. Znowu zaczęły się wybuchy. Mur pochylał się coraz mocniej. Zza niego w moim kierunku ruszył bysio z automatem i w skórzanej kurtce ubranej na gołe ciało. Obok niego pędził straszliwej wielkości pies i obaj zmierzyli mnie drapieżnym spojrzeniem. Przyspieszyłem, ale nie dało się od nich odczepić — po trzydziestu latach, według prędkościomierza, bardzo podobny facet z bardzo podobnym psem przebiegli w odwrotnym kierunku. Wyglądało to na jakąś wymianę przyjaznych delegacji.

Koszmar!

Przez kilka minut gnałem obok resztek Zelaznego Muru, obserwując wybuchy i obdartusów z bronią. Potem jakby wszystko ucichło. Oberwańcy stali się bardziej czyści, automaty i bazuki zmieniły się na miecze. Zamiast psów czasami przemykały demony. Zamiast ruin pojawiły się świątynie. Nadal jednak bałem się zwolnić i wciąż pędziłem.

Ku mojej nieopisanej radości wybuchy już się nie powtarzały, mężczyźni z automatami zniknęli, a ludzie z mieczami, mimo że jeszcze biegali, to stali się bardzo przezroczyści i mgliści. Ruiny, szybko odbudowane, przekształciły się w dość realne budynki, na ulicach pojawili się prawie prawdziwi ludzie. Zatrzymałem się.

Świat dokoła wydawał się prawdziwy. Ludzie ubrani byli normalnie, po ulicach jeździły bardzo ładne, ale prawdopodobne samochody. Powietrze zawierało dużo spalin, ale nie wyglądało na radioaktywne. Na wystawach znajdowały się atrapy towarów. Ulokowałem na ramieniu wehikuł i poszedłem do jednego ze sklepów. Stała tam duża kolejka po mleko i jeszcze dłuższa po wódkę. Przeszły mnie ciarki i wyskoczyłem na zewnątrz.

Zauważyłem, że zaczęto na mnie zwracać uwagę. Co chwila ktoś się oglądał, a jakiś chudy, podejrzanie znajomy chłopczyk, poczekawszy, aż postawię wehikuł na chodniku, próbował go zwinąć. Zresztą wehikuł okazał się dla niego za ciężki i odebrałem go bez specjalnych kłopotów.

Było tu tak nieprzytulnie, że pośpiesznie ruszyłem w kierunku porośniętych trawą resztek Żelaznego Muru. Za nim, o dziwo, było o wiele czyściej i ładniej. Wznosiły się tam wysokie kopuły i błyszczące akwedukty, po niebie fruwały kosmo-loty. Jacyś ludzie z kolorowymi tatuażami i licznymi cybernetycznymi protezami, prowadzili dziwne, konspiracyjne rozmowy, ale przynajmniej na mnie patrzyli pobłażliwie i niemal przyjaźnie.