— Hello! — krzyknąłem z ulgą.
— Ruski? — zainteresowała się ładna dziewczyna w mieniącym się stroju.
— Tak…
— Weil, chodź… Posiedzisz z boku.
Jakiś czas posiedziałem z nimi, słuchając ich rozmów, ale dotyczyły one przede wszystkim problemów lingwistycznych, walki z cywilizacją krystalicznych owadów i ostatnich pałacowych plotek. Przy okazji usłyszałem, że dziewczynę zamierzają rozebrać na części, by wszczepić je współbiesiadnikom. Poczułem się źle i wskoczyłem na siodełko.
— Nie radzę — rzuciła za mną dziewczyna, ale nie posłuchałem jej i ruszyłem w drogę.
Z tej strony Żelaznego Muru działo się ciągle to samo — barbarzyńcy z mieczami, ładne dziewczyny, cyborgi. Zatrzymałem się kilka lat później, pośpiesznie przeciągnąłem wehikuł na swoją stronę i ponownie wystartowałem.
Okolica specjalnie się nie zmieniała. Widocznie połyskujące kopuły, sycące zboża i astroplany zupełnie wyszły z mody. Na ich miejscu wznosiły się normalne budynki, włóczyli się normalni piesi. Znowu zatrzymałem się i podszedłem do sklepu spożywczego. Wystawy były zapchane artykułami, nie wiadomo dlaczego samymi importowanymi. Wewnątrz ludzie wesoło i z gustem dokonywali zakupów. Poczułem, że jestem bliski celu.
Świat ten, tak w ogóle, wydawał się dość porządny i realny. Powłóczywszy się między przechodniami, przekonałem się, że prowadzą zupełnie normalne rozmowy, tylko strasznie ponure. Wszyscy dzielili się na dwie grupy — jedna, duża, składała się z jakichś kadawropodobnych obywateli, zajętych wyłącznie problemem, co jest dzisiaj modne, gdzie i co można kupić taniej i jak capnąć możliwie dużo pieniędzy. Tak byli ohydni i prostolinijnie podli, że słuchałem ich z obrzydzeniem.
Druga, bardziej sympatyczna, choć mniej liczna grupa składała się z refleksyjnych inteligentów. Patrzyli na siebie spojrzeniami pełnymi smutnej, zrezygnowanej dobroci. Rozmawiali o pięknie, cytując znanych i elitarnych autorów. Istota rozmów sprowadzała się do tego, że człowiek jest w swej istocie ohydny i nikczemny. Oni sami byli najwyraźniej rzadkim wyjątkami, ale nie mieli złudzeń co do rodzaju ludzkiego. Najbardziej wstrząsające było to, że wielu z nich było telepatami, wcieleniami Wszechświatowego Rozumu, drugą inkarnacją Chrystusa. Chroniły ich prawa przyrody i kosmicznej siły. Każdy był w stanie nakarmić pięcioma bochenkami tysiąc głodnych, nie licząc kobiet i dzieci. Ale wcale tego nie robili, ponieważ byli pewni, że jeśli zaczną działać, natychmiast opanują ich najbardziej obrzydliwe dążenia i motywy. Nieliczne aktywne osobniki, które próbowały cokolwiek zrobić, były ilustracją powyższej tezy — na krótko stawali się
dyktatorami, potworami i krwawymi tyranami. Wydaje się, że podstawową, wypełniającą przestrzeń ideą była pasywność, która pozwalała drugiej grupie pozostać dobrymi, choć bezradnymi ludźmi.
Szczególnie wstrząsnął mną pewien szkolny nauczyciel, niewiarygodnie realny i nieznośnie nieszczęśliwy. Uważał, że wszystko, co nas otacza, to tylko czyjś wstrętny eksperyment, i że cały świat dokoła to jedynie model realnego, szczęśliwego świata, drobniutki kryształek umieszczony pod mikroskopem. Krzyczał o latających talerzach, które są obiektywami mikroskopów, o tym, że należy żyć godnie i radośnie. Oczywiście nikt go nie słuchał. Gdy zrozumiałem, że biednego nauczyciela za moment zabiją właśni uczniowie, zmrużyłem oczy i przeskoczyłem o dziesięć lat do przodu.
Nic się nie zmieniło!
Łapczywie oddychając śmierdzącym powietrzem, rozglądałem się na boki.
Miasto było prawdziwe aż nie do wytrzymania; nawet je poznałem i przeszły mnie ciarki. Refleksyjni inteligenci mężnie chwytali kałasznikowy i strzelali do szeregów żołnierzy, do przemykających po niebie widziadeł, do wyłażących z ziemi gigantycznych zwierząt. Wszystko było mętne, szare, gnijące, odrażające i przy tym jakby prawdziwe. Opanowała mnie ochota, aby położyć się na brudnej jezdni i umrzeć. Ze stuporu wyprowadził mnie kolejny malec z płonącymi oczami, który poprosił, bym mu dał pojeździć wehikułem. Wystraszyłem się i kopnąłem w gazu, towarzyszyły mi krzyki chłopca, że strasznie go zawiodłem i że taka zła jest większość dorosłych.
Nie wiem, ile gnałem wzdłuż tych światów. Zamknąłem oczy, chwilami słyszałem atomowe wybuchy, czasem grzmiały gwiazdoloty, czasem znajomo terkotały automaty. Nie patrzyłem na nic. W mojej duszy zapanowała cisza i pustka, nic w niej nie zostało. Ta przyszłość wyssała mnie do ostatniej kropli, zmusiła do uwierzenia w siebie i odrzuciła jak zużytą wykałaczkę.
Potem zrobiło się cicho. Ziemia zniknęła. Pędziłem poprzez kosmos, dokoła cicho gasły gwiazdy i mgławice zwijały się w spirale. Rzadko przelatujące gwiazdoloty były ogromne, ale nieodwracalnie zniszczone. Potem wszechświat zaczął zwijać się w kropkę; dotknąłem klawisza zapłonu.
Trzeba było wracać.
Ale powstrzymywało mnie spojrzenie Janusa Połuektowicza i słowa Korniejewa. Gdzieś tam, daleko w tyle, w prawdziwym i słonecznym świecie, pozostali przyjaciele i koledzy, pozostał NICZNIEM i Sołowieck, Naina Kijewna. I Choma Brutus, nawet Amwrosij Ambruazowicz Wybiegałło…
A dokoła było Nic. Wszechświat zwinął się w kropkę, nad którą szybował mój wehikuł czasu. Sekundę czy milion lat — czasu już nie było, a prędkościomierz zamarł poza skalą — wszechświat drżał w singularności. Było to tak smutne, że krzyknąłem. Nie pamiętam co, wydaje mi się, że coś bardzo znanego i banalnego. Ale wszechświat zaczął się ponownie rozszerzać.
Gwiazdy przemknęły obok mnie jak fajerwerki i przekształciły Nic w niebo. Na mgnienie oka rozbłysły wokół girlandy gwiazdozbiorów i pajęczyna mgławic, potem eksplodowało Słońce i spęczniała pod nogami Ziemia. Dokoła zamigotali jacyś włochaci kromaniończycy, ludzie w togach, rycerze w zbrojach, alchemicy pochyleni nad retortami. Poczekałem, aż świat uzyskał znajome kontury i zatrzymałem się.
Wszystko było realne.
Ludzie — może nieco nudniejsi niż w rzeczywistości, ale całkowicie przekonujący. Ani jednego przejrzystego wynalazcy albo idioty z mieczem i automatem. Chyba z minutę łapałem oddech, rozglądałem się. Oto przebiegł chłopczyk z wędką, ale wcale nie zamierzał prowadzić ze mną przemądrzałej dysputy czy buchnąć wehikułu czasu. Oto zmierzał ku mnie milicjant, bardzo podobny do kaprala Kowalowa. Wyraźnie zamierzał ze mną pogadać, ale przygazowałem i przeskoczyłem o kilka lat do przodu.
To był chyba świat, którego szukałem.
Zapaliłem papierosa i rozejrzałem się. Tu, rzecz jasna, jeszcze nie wytwarzali mieszczących się w walizeczkach maszyn cyfrowych, ale wszystko było tak realnie, że nie miałem wątpliwości — tu właśnie buszował Wybiegałło.
Postanowiłem zatrzymywać się co dwa lata. Puściłem sprzęgło i ruszyłem w drogę.
Potrzebowałem mało czasu. Tylko piętnastu przystanków. Potem trzepnąłem w klawisz zapłonu i wehikuł runął z powrotem.
Do rzeczywistości…
— …To p-podłe i ob-brzydliwe! — mówił gdzieś obok Fiodor Simeonowicz. — Będzie p-pan za to odpowiadał, obywatelu Wybiegałło!
— Bardzo przepraszam! — popiskiwał Amwrosij Ambruazowicz. — Ze ne słi pa fotif![8] Nasza dzisiejsza młodzież… jest mało wytrzymała nerwowo! Nas nawet carscy żandarmi nie zastraszyli! Proszę mnie nie obrażać, Kiwrin!
— Cicho — powiedział Janus Połuektowicz. Bardzo spokojnie, ale znacząco. I natychmiast zrobiło się cicho. Otworzyłem oczy i zobaczyłem, że wszyscy patrzą na mnie z takim współczuciem, że aż zrobiło mi się niezręcznie.