Выбрать главу

Więc zaczyna tłumaczyć wyjaśniać, opowiadać: o wysokiej Teorii Wychowania, o Nauczycielach, o drobiazgowej, subtelnej pracy z każdą dziecinną duszyczką. Aborygen słucha, uśmiecha się, kiwa głową, a Potem zauważa niedbale: „Piękne. Bardzo ładna teoria. Ale niestety, całkowicie nie do zrealizowania w praktyce”. I kiedy Maksym patrzy na niego, straciwszy dar mowy, aborygen wygłasza kwestię, dla której bracia Strugaccy do końca bardzo chcieli tę powieść napisać.

— Świat nie może być urządzony tak, jak pan mi przed chwilą opowiedział — mówi aborygen. — Taki świat może być co najwyżej wymyślony. Obawiam się, przyjacielu mój, że żyje pan w świecie, który ktoś wymyślił, przed panem i bez pana, a pan nawet się tego nie domyślał…

Według pomysłu autorów ta kwestia miała być kropką kończącą życiorys Maksyma Kammerera. Miała zamknąć cały cykl o Świecie Południa. Miała być podsumowaniem całego światopoglądu. Jego epitafium. A może wyrokiem?

Opowiedziałem tę historię dlatego, że bardzo tu pasuje: jeszcze jeden przykład materializacji wymyślonego świata. Przy tym nie przykład, ale — jeśli wolicie — pewien materiał do zabawy w wyobraźnię i rozmyślań o tym świecie, w którym przyszło nam istnieć.

Borys Strugacki

Siergiej Łukjanienko

KRZĄTANINA W CZASIE

I jeszcze nakazała mi cudowna władza iść ręka w rękę z moimi dziwacznymi postaciami… M.Gogol

Szczerze mówiąc, wszyscy zaczynaliśmy od takich właśnie rzeczy. Kontynuowaliśmy, dopisywaliśmy (w głowie albo na papierze) dalsze ciągi do ulubionych książek, wskrzeszaliśmy ulubione postacie i raz na zawsze likwidowaliśmy zło. Czasem spieraliśmy się z autorami — cicho i nieśmiało.

Inaczej się nie da — literatura to nie piłka nożna, ciężko się gra na cudzym boisku.

Gdzieś w głębi biurek, w komputerowych archiwach, w kąciku świadomości każdego chyba pisarza drzemią rzeczy, które nie zostaną wydane. Bo były pisane dla siebie jedynie, jako wyraz uznania dla ukochanych od dzieciństwa autorów. Nie dzieje się przez to czytelnikowi krzywda — naśladownictwo nie może być lepsze od oryginału. Nikt z nas też nie chce być „naśladowcą Strugackich” czy „rosyjskim Harrisonem i Heinleinem”, lecz tylko samym sobą.

Ale jakże wspaniała okazała się szansa na spacer po NICZNIEM-ie[1], na obejrzenie Złotej Kuli, na odwiedziny w Arkanarze! Andriej Czertkow, który zrealizował swój pomysł, i Borys Strugacki, który go zaakceptował, podarowali nam wspaniałe prawo przemawiania ustami cudzych postaci. Chociaż, czyż są to postaci cudze — Byków, Rumata, Priwałow?… Od dawna są z nami, bez nich bylibyśmy zupełnie inni. A ja zawsze chciałem spotkać się z nimi jeszcze raz.

Wybrałem kontynuację Poniedziałku nie dlatego, że jest moją ulubioną powieścią, inne książki braci Strugackich kocham równie mocno. Po prostu był to dla mnie najtrudniejszy temat. Podjąłem się pisania dalszego ciągu książki przesiąkniętej duchem lat sześćdziesiątych, blaskiem i śmiechem dawno minionych nadziei. Zaryzykowałem. Ale to już zupełnie inna historia.

Siergiej Łukjanienko

Rozdział pierwszy

… biorąc wszystko pod uwagę, moje życie — bycie z godziny na godzinę staje się coraz bardziej nie do wytrzymania…

G. J. Grimmelshausen

Był wczesny ranek końca listopada. Telefon odezwał się akurat wtedy, gdy Ałdan zawiesił się kolejny raz. W ostatnim czasie, po uduchowieniu, praca z maszyną stała się bardzo trudna.

Westchnąwszy, trąciłem „zaczarowany wyłącznik” — wyłącznik zasilania — i podszedłem do telefonu.

Ałdan zahuczał niezadowolony za moimi plecami i wypluł z czytnika plik perfokart.

— Bez chamstwa, bo wyłączę na całą noc! — zagroziłem. I zanim podniosłem słuchawkę, z niepokojem zerknąłem na ebonitowe pudełko telefonu, na którym pod tarczą widniał długi szereg białych plastikowych przycisków. Chwała Bogu, drugi od prawej był wciśnięty, a to znaczyło, że mój nowiutki telefon odbiera rozmowy tylko od szefostwa — od A-Janusa i U-Janusa do Sawaofa Baalewicza.

Zresztą po co te domysły?

Priwałow, słucham — powiedziałem, podniósłszy słuchawkę. Użyłem właściwego tembru głosu — tak mówi człowiek poważny, pewny siebie, ale zmęczony. Pracownika o takim głosie nie można wysłać do patronackiej fermy warzywnej albo zażądać od niego kwartalnego sprawozdania na temat oszczędności energii elektrycznej, perfokart i papieru do maszyny.

— Co tam mamroczesz, Saszka?! — wrzasnął ktoś tak mocno, że na chwilę straciłem słuch. — …niejew mówi. Słyszysz?

— A… tak… — wykrztusiłem, odsunąwszy słuchawkę na odległość wyciągniętej ręki. — Gdzie jesteś? U J-jeana?

— W maszynowni! — jeszcze głośniej ryknął grubianin Korniejew. — Myj uszy! przez sekundę widziałem wynurzające się ze słuchawki wargi Witki.

— Zasuwaj do mnie! — zakończył rozmowę Korniejew.

W słuchawce rozległ się przerywany sygnał. Posłałem Ałdanowi smutne spojrzenie — maszyna przeładowała się i teraz testowała systemy. Strasznie chciałem popracować. Co ten Korniejew robi w maszynowni? I jak się dodzwonił? Zerknąłem na telefon, potem, w natchnieniu, na przewód.

Telefon był wyłączony z gniazdka. Przecież sam go wyłączyłem rano, żeby nie przeszkadzali pisać programu.

— No, Korniejew, ty zarazo… — oburzyłem się. — Zasuwaj do maszynowni…

Z mściwym zadowoleniem dmuchnąłem w mikrofon.

— Priwałow, proszę cię jak człowieka! — odpowiedziała słuchawka.

— Idę, idę — powiedziałem i podszedłem do Ałdana. Do wybryków Witki przywykłem już dawno, ale dlaczego tak uparcie uważa swoją pracę za ważną, a moją ma za nic?

Na monitorze Ałdana przelatywały seledynowe wiersze:

„Triggery… norma.

Przekaźnik… norma.

Lampy elektroniczne… norma.

Mikroschemat… norma.

Nieśmiertelna dusza… OK!

Test drukarki…”

Za drukarkę Ałdanowi służyła elektryczna maszyna do pisania, na oko zwyczajna, ale wyposażona w wirtualny zestaw czcionek. Dzięki tej małej modernizacji mogła drukować w siedemdziesięciu dziewięciu językach i w szesnastu kolorach, jak również malować wykresy i pezetki na taśmie. Teraz drukarka turkotała, drukując na papierze litery — od A do niewymawialnych samogłosek języka myong. W końcu wydrukowała: „Saszka, bądź człowie…”, po czym zamarła z uniesioną czcionką K.

Ałdan znowu się zawiesił.

Wyłączywszy maszynę z prądu, wyszedłem z laboratorium. Ech, Korniejew! Nawet do Ałdana wlazł! „Bądź człowie…”

Stanąłem jak wryty. Jeśli grubianin Korniejew prosi o pomoc — znaczy spawa jest poważna! Wdusiłem telepatycznie przycisk windy i ruszyłem korytarzem.

Młodziutkiego chochlika ponuro czyszczącego parkiet szczoteczką do zębów nie zauważyłem, dopóki się o niego nie potknąłem. Wyszorowany parkiet runął mi na spotkanie, w rozpaczy spróbowałem lewitacji, ale w pośpiechu pomyliłem kierunki. Kiedy wreszcie odzyskałem przytomność, miałem na czole archetyp guza, a zaklęcie lewitacji uparcie przyciskało mnie do parkietu, próbując przenieść moje ciało do centrum Ziemi. Gdybym się pomylił na ulicy, tak by się pewnie i stało, ale w instytucie, na całe szczęście, i podłogi, i ściany, i sufity były zauroczone przez doświadczonych magów i nie ulegały moim dyletanckim próbom. Przeżegnałem się, bo to odczyniało działanie zaklęcia, przykucnąłem i potarłem czoło.

вернуться

1

Uważni czytelnicy dostrzegą zapewne w tłumaczeniu Czasu uczniów nieco rozbieżności — szczególnie w nazewnictwie — w stosunku do wcześniejszych polskich przekładów książek braci Strugackich. Tłumacz świadomie się na to zdecydował i zaproponował własne — jak sądzi — lepsze i bardziej przystające do ducha twórczości braci Strugackich rozwiązania.