Выбрать главу

Ludzi o tej porze w ogóle nie było. Trzecia po południu. Sjesta.

Boże, pomyślał Wiktor, kto w tym mieście w ogóle słyszał to słowo — sjesta! — gdy tuż przed wojną odbywał tu służbę. Na lewiznie biegał z chłopakami kąpać się w rzece, przepływali bez mała pół kilometra i podglądali na drugim brzegu kąpiące się nago wiejskie dziewczyny, kradli ogórki z grządek, jabłka z sadów — a sadów było w mieście pełno; marzli w sierpniowe noce, jeśli przytrafiła się warta. Ich jednostka znajdowała się nieopodal Obozu Beduinów na wysokim brzegu rzeki. Bedu-ini marzli jeszcze bardziej, owijali się niebieskimi burnusami i palili ogniska. Ludzie gadali, że tak naprawdę wcale nie są Beduinami. Przepraszam, jacy w naszej strefie środkowej mogą być

Beduini? Powiadali, że to po prostu Cyganie, tyle że z muzułmańskiego odłamu. Inni twierdzili, że to deportowani Czeczeńcy. Istniały jeszcze inne przypuszczenia odnośnie do narodowości uciekinierów, ale całe miasto i tak nazywało ich Beduinami. A potem wybuchła wojna. Jednostkę, w której służył Wiktor, rzucili na front, i nigdy więcej nie trafił już do tego miasta, zresztą co tu można było robić? A teraz go przyniosło.

— Dzień dobry, panie Baniew — wyrwał go ze wspomnień nieznajomy, uprzejmy głos.

Wiktor oderwał wzrok od dziurek w asfalcie i zobaczył idącego z naprzeciwka Beduina, zarośniętego do oczu czarną brodą i ponuro patrzącego spod niebieskiego kaptura.

— Dzień dobry — równie uprzejmie odpowiedział Wiktor, nie rozumiejąc, z jakiego powodu kłania mu się nieznajomy człowiek.

Dawno minęły czasy, kiedy rozpoznawano go na ulicy jako modnego, często występującego w telewizji pisarza.

Oj, niedobrze, przemknęło mu po głowie, oj, niedobrze. Było mu jakoś dziwnie gorąco i duszno, chociaż — wydawałoby się — powinien już przywyknąć do trzydziestu dwóch stopni w cieniu i nieruchomego powietrza.

Właśnie tu, na Chłodnej, znajdowała się knajpka U Teddy’e-go. Wiktor nie zamierzał wpadać tam tak wcześnie, ale teraz pojął, że nastał czas, by łyknąć przynajmniej szklaneczkę wytrawnego martini z lodem i sokiem z cytryny albo… A co ze śladami? E, przecież to szczeniactwo, nieprawdaż? No to najpierw szklaneczka, potem dalej podejmie trop.

Wyobraził sobie półmrok sali, przytłumioną muzykę, wentylatory nad stołami (a może już naprawili klimatyzację?) i wysoki, wąski kieliszek z mętną, nieco żółtawą cieczą, w której pływają kostki lodu. Omal nie przyśpieszył, zapominając, że to najlepszy sposób, żeby czoło pokryło się potem, a koszula przylgnęła do ciała.

Zaczarowane ślady na asfalcie skręciły dokładnie pod drzwi restauracji. Wiktor przyjrzał się — drugiego szeregu, powrotnego, nie było. Przecież nie wyszła na bosaka. Ale niespodzianka!

— Gorąco dzisiaj — tradycyjnie ni to zapytał, ni to stwierdził stary portier, jak gdyby w ciągu ostatnich dwu lat choć przez dzień nie panował tu upał.

Gdy wzrok przywykł do półmroku, Wiktor natychmiast ją zobaczył. Cienkie obcasiki czystych jak śnieg sandałków były zabrudzone asfaltem, zamiast białej sukienki miała na sobie wypłowiałe dżinsowe szorty z frędzlami i cytrynowożółtą koszulę, chyba męską, której poły zawiązała na brzuchu w supeł. Poza tym Wiktor odgadł wszystko. Dziewczyna, jakieś osiemnaście lat, była chodzącą doskonałością. Siedziała na wysokim stołku, lekko kiwając mocnymi opalonymi nogami. Smukłymi palcami pianistki wytwornie odrzuciła z czoła czarne pasmo włosów i wpiła we wchodzącego Baniewa zaciekawione spojrzenie swych ogromnych — nie, nie niebieskich (jeszcze jedno pudło!) — zielonych, jasnozielonych oczu, jaśniejszych nawet niż lodowate daiquiri stojące przed nią w wysokiej szklance.

Nagle zaginęły gdzieś wszystkie dźwięki lokalu, a ciężki półmrok zaczął rozpływać się w różowozłocistej mgle, jak to się zdarza o świcie w lesie, i cisza wypełniła się delikatnym szelestem drzew, ptasimi trelami, cichymi dźwiękami opadających kropel rosy, i wśród tej zieleni i świeżości nie było nikogo, tylko ona, i jej wargi szeptały, i nie było słychać co, ale to było jasne, jasne… I Wiktor jak lunatyk ruszył na jej spotkanie, potknął się o czyjeś krzesło i omal nie upadł. Świat wrócił do poprzedniego stanu.

W nagłym przebłysku intuicji, może za sprawą dopiero co napotkanego Beduina, ukłonił się dziewczynie jak starej dobrej znajomej, a on powiedziała z czarującym uśmiechem:

— Dzień dobry.

Na szczęście nie dodała „panie Baniew”. To by go w tej chwili nie ucieszyło.

— Cześć, Wiktor — odezwał się Teddy. — Dla ciebie jak zwykle?

— Cześć, Teddy. I jeśli można, talerz chłodniku. Może być z lodem.

— Jasne!

Teddy chyba już nic nie podawał bez lodu. W menu pojawiły się jakieś niesłychane dania typu mrożony pilaw i jajecznica pod śniegiem, jak również absolutnie lądowy napój — lodowy grog, czyli schłodzony, rozcieńczony rum z cukrem.

Wiktor przymknął oczy, nie potrafiąc bez tej sztuczki odwrócić się od dziewczyny, i w końcu popatrzył na salę. Przy starym stoliku już siedziała zgrana paczka, a widząc Rema Kwadrygę, doktora honoris causa w białej koszuli i jaskrawo-czerwonej apaszce, Wiktor nagle zrozumiał, dlaczego wszyscy dzisiaj zebrali się tu o wściekle wczesnej porze. Święto przecież. Dzień Niepodległości. Ale nie jesteśmy w Ameryce, gdzie Czwartego Lipca nie da się nie zauważyć. U nas mało kto pamięta o tym nowym święcie, szczególnie w tym gronie: jedni w ogóle nie pracują, inni pracują dziwnie, w sumie pojęcie dnia wolnego od pracy stało się dla wszystkich względne.

W fotelu przy oknie ciężko rozsiadł się Golem ze szklanką piwa. Po jego lewej Kwadryga już zmętniałymi oczami gapił się na do połowy opróżnioną, ale jeszcze spoconą butelkę rumu. Zamawianie rumu na butelki było głupie, zbyt szybko się nagrzewał nawet tu, we wnętrzu, ale doktor nie potrafił zmienić przyzwyczajeń. Po prawej od Golema siedział zadbany mężczyzna w średnim wieku, o wyglądzie wojskowego, ale ubrany w sportowe spodnie i polo. Młody generał na urlopie. No, może nie generał, ale pułkownik na pewno.

— Poznajcie się, Wiktorze, to gubernialny inspektor do spraw narodowości, pan Dumbel.

— Anton — przedstawił się Dumbel, pochyliwszy się odrobinę w fotelu.

— Cóż to, Antonie — zainteresował się Wiktor, spoglądając na dwie przyniesione mu szklaneczki i wybierając między lodowatą fińską minttu i włoskim dry martini — jakie narodowości w naszym kraju wymagają inspekcji?

— Zadziwiająca ignorancja jak na pisarza! — prychnął Anton. — Problemy narodowościowe zawsze były dla nas bardzo ważnym, powiedziałbym palącym problemem, a dzisiaj, kiedy wszystko tak się zaostrzyło… Pan naprawdę nie czyta gazet?

— Przecież mówiłem panu, Antonie — odezwał się Golem. — Pisarze to ludek zadziwiająco niewykształcony i niczym, oprócz własnej persony, nie zainteresowany.

— Tu już pan przesadził — obraził się Wiktor.

— Skoro mówimy już o pisarzach — powiedział Dumbel. — Proszę mi pożyczyć swoją ostatnią książkę.

— Jaką mianowicie? — Wiktor postanowił sprawdzić nowo objawionego wielbiciela.

— Czarny świt, ma się rozumieć.

— O! A pozostałe moje książki już pan przeczytał?

— Praktycznie wszystkie — odpowiedział Dumbel poważnie.

— Nie mam przy sobie Czarnego świtu — powiedział nieco zmieszany Wiktor. — Poproszę, żeby mi ją przysłali dla pana.

— Saksaułowe gaje — mruknął Kwadryga. — Warany. I rozpalony piasek.

— Wie pan co, Golem? — Wiktor odwrócił się w fotelu tak, by widzieć zielonooką dziewczynę. — Przecież pan wie wszystko i zna wszystkich. Niech mi pan powie, kim jest ta przepiękna młoda lady przy barze. Wolałbym, żeby pan mnie poznał z nią, a nie z jakimś inspektorem do spraw osób narodowości południowo-wschodniej.