Выбрать главу

Wiktor już nastawił się na nudę, która ogarniała go przy słuchaniu tych znanych aż do szczękościsku frazesów, z obowiązkowymi puentami typu: „Niech żyje wolny naród!” czy „Niech żyje prezydent!”, gdy Farim nagle przerwał swoją pompatyczną przemowę i wykrzyknął na koniec zupełnie inne słowa:

— Śmierć Beduinom!

— Śmierć Beduinom!!! — grzmiącym echem odpowiedziała cała formacja koloru safari.

W tej samej chwili piramida rozsypała się, a otaczający ją pierścień zaczął błyskawicznie rozszerzać się i rozszerzać, nie tracąc przy tym idealnie okrągłego kształtu. W tej niemożliwej, niewyobrażalnej koordynacji ruchów było coś diabelskiego; dzieci działały jak maszyny, nie jak ludzie, i już nie szły po placu, lecz biegły, tnąc tłum, przenikając łańcuch gwardzistów, z łatwością przeskakując przez metalowe ogrodzenia, zręcznie skręcając na rogach ulic, przebiegając przez podwórka, zaułki, sady z wątłymi drzewami; biegły promieniście, od centrum do peryferii miasta, ale nie w panice — nie ratując się przed kimś (a kogóż mogłyby się bać?) i nie śpiesząc się dokądś (dokąd miały się śpieszyć?); nie, biegły z gracją, jak mistrzowie podczas rundy honorowej, i wściekle jak żołnierze idący do ataku i pewni zwycięstwa.

Plac bardzo szybko opustoszał. I wtedy Wiktor zobaczył Beduinów. Nie przysiągłby, że nie było ich tam wcześniej, ale dopiero teraz ich zobaczył. Beduini stali na dachach wszystkich domów dokoła placu, bardzo blisko krawędzi, w równych, mniej więcej trzymetrowych odstępach. Stali w milczeniu, ciemnoniebiescy i bezbronni. Jak zawsze. Stali i patrzyli na nerwowo miotające się czerwone flagi, na przestraszone, przyciśnięte do ścian kobiety i starców, na nieruchomych, niewzruszonych, jakby nieżywych policjantów, na gwardzistów z uniesionymi karabinami, wycofujących się w pobliże domów i głupio wodzących we wszystkie strony lufami.

— Trzeba się stąd wynosić, Wiktorze. — Selena ciągle mówiła szeptem, ni to wystraszonym, ni to zachwyconym. — Czas na nas. Chodźmy!

— Dokąd? — zainteresował się Wiktor, który zresztą całkowicie się z nią zgadzał, że należy się stąd wycofać.

— Do mnie na daczę — szepnęła Selena. — Przecież chciałam z panem porozmawiać.

W tym momencie rozległ się pierwszy strzał. Widocznie któryś z gwardzistów nie wytrzymał. Nie czekając na następne strzały i na napór oszalałego tłumu, Wiktor i Selena niepewnym krokiem ruszyli w górę zaułku. Wiktor zdążył się tylko obejrzeć i zauważył, że dachy opustoszały — ani jednego Beduina. Ani jednego, tylko białe, wypłowiałe niebo.

2

— Gorąco ci? — zapytał, gdy minęli kilka przecznic i po zupełnie pustej ulicy szli w stronę dworca. Wiktor był mokry i ciężko dyszał.

— Gorąco — odparła Selena. — Po prostu jestem wyszkolona, dlatego się nie pocę.

Po prostu jesteś młoda, pomyślał Wiktor, ale nie powiedział tego na głos.

Po co podkreślać różnicę wieku, zwłaszcza po tym, co widzieli na placu? Jakoś zupełnie nie miał ochoty tego komentować, przeczuwając, że będą mieli diametralnie różny stosunek do tej młodzieży. I Beduinów. I nawet do komunistów. Być może on i Selena tylko do szarych gwardzistów odnoszą się z jednakową czułością. Ale to już nie ratuje sprawy. Chciał się dzisiaj czuć młody i zakochany, zresztą był taki, a ta dziewczyna cholernie mu się podobała, niezależnie od jej poglądów politycznych.

— Może powinniśmy coś kupić po drodze? — zapytał Wiktor. — Lody albo owoce. Martini mam ze sobą, w termosie.

— Przecież powiedziałam, że dzisiaj piję tylko mrożone daiquiri.

— A robisz je po prostu u siebie w domu?

— Tak. Mam shaker i całą resztę. Lody i owoce też.

— Dobrze — rzekł Wiktor (jakoś wcześniej nie pomyślał, na jaką daczę go zaproszono). — To ja też zgadzam się pić wyłącznie daiquiri. Pojedziemy pociągiem?

Przecinali przydworcowy plac, w centrum którego tkwił transporter opancerzony, pokryty pustynnym kamuflażem, z dwoma wymęczonymi upałem komandosami, leniwie opartymi o automaty.

— Elektryczką — poprawiła Selena. — Trzy przystanki. Mój citroen został w garażu, bo do miasta mnie przywieziono. Ale z powrotem podrzucę pana.

— Dawno nie jeździłem elektryczką — oświadczył Wiktor. — Funkcjonuje jeszcze?

— Nie wiem, ja też rzadko z niej korzystam. Przy tej okazji sprawdzimy.

Elektryczki chodziły. Zresztą z czterech wypalonych słońcem peronów tylko jeden przejawiał oznaki życia: nieliczni pasażerowie ciągnęli wzdłuż niego do sześciowagonowego składu, którego odjazd zapowiedziano za osiem minut.

Wagon, do którego wsiedli Selena i Wiktor, był praktycznie pusty, tylko w jednym końcu, oparty czołem o szybę, siedział Beduin. Dłonie miał schowane w rękawach, stopy ginęły pod siedzeniem, a nasunięty na oczy kaptur praktycznie zakrywał twarz. Spod niebieskiego burnusa widoczna była tylko kędzierzawa czarna broda.

Selena nic nie powiedziała, więc Wiktor postanowił również milczeć, tylko szybko zerknął na dziewczynę. A Beduin jakby ich nie zauważył, być może rzeczywiście drzemał.

Z trudem znalazłszy ławkę z nie pociętym siedzeniem, Wiktor puścił Selenę do okna i sam usiadł, wybierając w głowie temat do światowej, pociągowej rozmowy. Znalazł się w sytuacji nieco dla siebie niezwykłej, ale sekundę później stała się ona jeszcze bardziej niezwykła.

Do wagonu weszło z butą wojskowego patrolu siedmiu czy ośmiu chłopców w safari, widocznie prosto z wiecu na placu, i razu obstąpili Beduina. Beduin podniósł czarne jak oliwki oc wybrał chłopca, który wedle niego wyglądał na przywódcę grupy, i zaczął go badać spokojnym, zmęczonym spojrzeniem.

Odezwał się inny młodzian, który przemawiał głośno jak Farim na wiecu:

— Szanowny obywatelu, powinien pan opuścić miejski transport! Natychmiast!

Wiktor poczuł, że zaswędzą go pięści, ale na wszelki wypadek zapytał, schyliwszy się do uszka Seleny:

— Wsiedliśmy do wagonu tylko dla białych? Mamy już takie.

— Ależ nie. — Nieco rozdrażniona Selena zaczęła szybko wyjaśniać: — Transport miejski jest bezpłatny, władze miejskie już na początku ubiegłego roku nałożyły specjalny podatek transportowy, a Beduini, jak wiadomo, nie płacą żadnych po datków, no i dlatego nie powinni korzystać z tramwajów, autobusów i elektryczek.

— Ach? I kto jeszcze? Dzieci, inwalidzi, wielodzietne matki, reketierzy, handlowcy, pracujący na czarno? Kto jeszcze u nas nie płaci podatków? Może pisarze wydający za granicą?

— Wiktorze, proszę się uspokoić! Przecież nie powiedziałam, że też tak uważam.

— No nie! — Wiktor wstał. — Niech lepiej ci twoi przyjaciele się uspokoją.

Lecz przyjaciele wcale nie zamierzali się uspokajać. Ponieważ Beduin uparcie i jakby wyzywająco milczał (Wiktorowi nawet wydało się, że dojrzał w czarnej brodzie lekki, prawie niezauważalny uśmiech), młodzi zaczęli po prostu wrzeszczeć.

Przywódca już krzyczał:

— Nie, pan opuści ten wagon! Powiedziałem! Zostaje panu minuta, szanowny panie, żeby wyjść stąd dobrowolnie!

(To „szanowny panie” miało, rzecz jasna, jednoznaczną intonację.)

Za sprawą krzyków przywódcy dwaj inni, nie do końca zrozumiale mamrotali coś w stylu: „Wynocha do swojego Obozu! Patrzcie ich, jak się porozłazili po mieście, jak po pustyni! My was, duszmeni, nauczymy, jak się zachowywać!”

W sumie było jasne, że rzeczywiście została minuta. A na-wet nie minuta, bo jeden z dzieciaków przysunął się do Beduina.