Выбрать главу

Chochlik, z początku wbity w kąt, nabrał odwagi i podszedł do mnie. Miał na sobie przydługie bawełniane spodnie ponurej burozielonej barwy. Szeroki rzemień z dermy zjechał w dół. Mosiężne guziki nie wyczyszczone, jeden zwisał na nitce.

— Żyjesz? — zapytał chochlik, pociągając nosem i wycierając go rękawem.

— Żyję — odpowiedziałem odruchowo, nie zwracając uwagi na poufały ton chochlika. A ten dobrodusznie uśmiechnął się i dodał:

— Dublet.

— Jaki dublet? — zapytałem, opamiętawszy się. Sytuacja stawała się coraz ciekawsza. Chochliki słynęły z tego, że były istotami nieśmiałymi, zahukanymi, i rozmawiały niechętnie. Tylko najstarsze i najodważniejsze z nich, jak na przykład służący Christobala Josewicza, były zdolne czasami do przemyślanego, choć niespójnego dialogu.

Chochlik przyjrzał mi się uważnie i powiedział:

— Udany. Bardzo udany dublet. W końcu się nasz Priwałow nauczył…

Osłupiałem. Chochlik wziął mnie za mojego dubleta! Hańba! Czyżbym zaczynał przypominać dubletopodobnych pracowników?

— Nie ganiaj tak po korytarzach — pouczał mnie tymczasem chochlik. — Priwałow… tego, nie ma doświadczenia. Przez ściany widzi kiepsko, przy nim musisz biegać, żeby się cieszył, że się starasz, i jak wracasz, dodawaj gazu… Cicho!

Obok nas przemaszerował bakałarz czarnej magii, Magnus Fiodorowicz Redkin. Miał na sobie wytarte na kolanach dżinsy niewidki, w chwili obecnej włączone na pół mocy. Magnus Fiodorowicz wyglądał przez to mgliście i półprzezroczyście, jak niewidzialny człowiek, który wpadł pod deszcz. Nie zaszczycił mnie i chochlika nawet jednym spojrzeniem. Czyżby też uważał mnie za dubleta? Dlaczego? Dopiero gdy Redkin zniknął w drzwiach windy — nawiasem mówiąc przeze mnie wywołanej — zrozumiałem. Ani jeden pracownik instytutu nie potknie się o gapowatego chochlika. Do tego jest zdolny tylko dublet. W głowie mi się rozjaśniło. Żeby mieć całkowitą gwarancję, pogmerałem w uchu, ale nie trafiłem na ślady sierści. Trzeba było podnieść się i pędzić do Korniejewa.

— Nie pękaj — nieoczekiwanie powiedział chochlik. — Nie zauważył, że rozmawialiśmy. Dobra, pędź, bo się Priwałow zaniepokoi. Jakby co, wpadnij do piątych koszar, zapytaj o Kieszę. Wiesz, gdzie są koszary? Za gabinetem Kamnojedo-wa. Na razie…

Chochlik zafundował mi ciepłą włochatą grabę i zniknął w szczelinie między klepkami. Ja natomiast, wpatrując się pod nogi, powlokłem się do windy.

Tym razem musiałem dusić przycisk chyba z pięć minut, zanim winda raczyła przybyć na wezwanie. Smyrgnąłem przez drzwi i z ulgą skierowałem windę w dół.

Drugie piętro winda przeskoczyła bez przystanku, a między pierwszym i parterem stanęła. Po co nią pojechałem, przecież są normalne kuchenne schody… Westchnąłem i rozejrzałem się — jeśli ktoś tu był, to dobrze zamaskowany — i łamiąc drugi punkt przepisów korzystania z windy, wyszedłem przez ścianę.

Parter był przyjemny. Mocno pachniały zielone jabłka i iglaste lasy, wywołując z pamięci, nie wiadomo dlaczego, popularne bułgarskie szampony. Obok mnie przemknęła ładniutka dziewczyna, posłała mi przelotny uśmiech. Uśmiechała się do wszystkich, nawet do kadawrów. To była jej specjalność; jak i pozostałe ładniutkie dziewczyny pracowała w dziale Liniowego Szczęścia.

Witając się po drodze z fajnymi chłopakami z poddziału kondensacji wesołego dobrodusznego śmiechu, zbliżałem się do maszynowni. Droga nie była łatwa. Zacznijmy od tego, że dział Liniowego Szczęścia zajmował cały parter. Nie było na nim po prostu miejsca na maszynownię. Ale jeśli najpierw zeszło się do piwnicy, a dopiero potem wspięło na parter, to można było trafić do maszynowni zapewniającej energię całemu instytutowi. Jak to się działo, było dla mnie taką samą tajemnicą, jak i ogromne wewnętrzne rozmiary budynku NICZNIEM-u, malutkiego i niepozornego z zewnątrz.

Dzisiaj nie miałem szczęścia. Trzy razy potknąłem się, ale nauczony gorzkim doświadczeniem nie upadłem. Wytrzymałem długą rozmowę z Edikiem Amperianem, który na gwałt musiał się z kimś podzielić swoim powodzeniem — za pomocą Gadacza doszedł do wstrząsających wyników w sprawie sublimacji uniwersalnego uśmierzyciela smutku. Jaką rolę w tym procesie odegrał Karaluch Gadacz, nie zrozumiałem — zbyt specyficznej terminologii używał Edik. Ale ucieszył mnie jego sukces, poczułem się, jakbym sam się nałykał uśmierzyciela. Obiecałem Amperianowi, że poza kolejką przeprowadzę dla niego obliczenie sprawności środka i przekazałem go przechodzącemu obok dubletowi Ojry-Ojry z surowym poleceniem: odprowadzić Edka do domu i ułożyć do łóżka — po czym już bez przeszkód dotarłem do maszynowni.

Przy drzwiach stał Korniejew. Twarz miał kamienną.

— Witka, co się stało? — zapytałem z ulgą. — Po co taki pośpiech?

— Priwałow, wejdź, proszę, do środka — bezbarwnie wyrzekł Witka.

Zrozumiałem, że to nie Korniejew, lecz jego dublet zaprogramowany tylko na jedno — wpuścić mnie do środka i stanąć na drodze wszystkim innym. Zacząłem się bać. Odepchnąłem dubleta, który niezręcznie machnął rękami, pchnąłem ciężkie drzwi i wpadłem do maszynowni.

Witka siedział na Kole Fortuny, którego obroty dawały prąd instytutowi. Na mój widok spojrzał na zegarek i oświadczył:

— Kiedy postanowię umrzeć, ciebie poślę po śmierć. Dziewięć minut szedłeś, mag-gister.

Przywykłem już do jego szyderstw. Zignorowałem „mag-gistra” — Korniejew świetnie wiedział, że do tej pory jestem tylko „uczniem czarodzieja” — i rozejrzałem się.

Maszynownia sprawiała dziwne wrażenie. Najpierw z powodu ciemności zauważyłem tylko Witkę świecącego dziwnym bladozielonym światłem — doświadczonym czarodziejom to się zdarza w chwili dużego magicznego wyczerpania — i dopiero teraz ogarnąłem spojrzeniem wszystko.

Między ogromnymi transformatorami zamarły dziwne ciemnoszare posągi przedstawiające biesy. Po chwili zrozumiałem, że są to biesy z personelu. Ktoś, a byłem pewien na sto dwadzieścia procent, że to Witka, rzucił na nie zaklęcie skamienienia. Natomiast wzdłuż Koła Fortuny, podobnego do błyszczącej taśmy wysuwającej się z jednej ściany i wsuwającej w drugą, zamarły dublety Witki — nieruchome i niemal niewidoczne. Miały jedną dziwaczną cechę — każdy następny był nieco mniejszy od poprzedniego. Te ostatnie, które można było jeszcze zobaczyć, wyglądały po prostu jak plamy na cementowej podłodze, ale opanowało mnie straszliwe podejrzenie, że nie były ostatnimi w tym dzikim szeregu.

— Farciło ci, gdy dzwoniłem do ciebie? — niespodziewanie zainteresował się Korniejew.

— Co? No… Ałdan się zawiesił.

— A potem?

— Co potem?

— Po telefonie miałeś fart, czy nie, głąbie? — cicho zapytał Korniejew.

— Nie. Upadłem, potem winda…

Umilkłem. Wszystko zrozumiałem. Dopiero teraz, patrząc na Witkę, uświadomiłem sobie, że siedzi na Kole nieruchomo. Koło Fortuny zatrzymało się!

— To ja — z nie skrywaną dumą powiedział Witka.

— Tak? — zainteresowałem się i usłyszałem we własnym głosie niespodziewane drżenie.

— Zatrzymałem je — nie wiadomo po co sprecyzował Korniejew. — Jak?

— Widzisz dublety? Zrobiłem dubleta i kazałem mu mocno trzymać Koło Fortuny i tworzyć następnego dubleta, malejącego, lecz z tą samą funkcją bazową.

Złapawszy się za głowę, jęknąłem:

— Po diabła cię nauczyłem, Korniejew. Bazowa funkcja… Może jeszcze zapisałeś ją na papierze?