— Korniejew — wyszeptałem błagalnie. — Przyhamuj je! Coś za szybko się kręci, fart za pechem…
Papieros zapalił się sam. Rzuciłem go na podłogę i zadeptałem — jeszcze wybuchnie…
Witka z dubletami rzucił się na Koło i zaczął je przyhamowywać.
— Zerknij na pulpit, Priwałow! — polecił Korniejew. — Tam jest tachometr. Strzałka powinna być na zielonym polu.
Podszedłem do pulpitu, z niejakim trudem znalazłem tachometr, bez wątpienia przerobiony z prędkościomierza ziła. Zauważyłem, że strzałka dochodzi do zielonego pola, i machnąłem do Korniejewa: „Stop”.
Koło wirowało, bucząc cicho Korniejew otarł pot z czoła, potem skinął głową na dublety, a te posłusznie się zdematerializowały.
— Wszystko w porządku, Saszka? — zapytał Korniejew. Rozejrzałem się podejrzliwie. Zamknąłem oczy i podskoczyłem na jednej nodze. Nie upadłem.
— W porządku — oświadczyłem z ulgą. — To co, pójdę popracować?
— Spadaj, spadaj! — radośnie wrzasnął Witka. — Jeszcze muszę odklinać biesy, zamawiać im pamięć. Dobrze jakbyś się pod nogami nie kręcił…
Westchnąłem i wyszedłem z maszynowni, ale wcześniej zemściłem się, rzucając do Korniejewa:
— Byłoby dziwne, gdyby żaden z magistrów nie dowiedział się o twoich sztuczkach.
Zostawiwszy Witkę, żeby porozmyślał nad tym optymistycznym komunikatem, poszedłem do siebie, do ośrodka obliczeniowego. Fortuna wyraźnie mi sprzyjała, nie potykałem się, nie wpadałem na idących z naprzeciwka, uprzejmie przywitałem się z Kiwrinem, pożyczyłem liczącemu coś na korytarzu Amperianowi swój suwak logarytmiczny, przywołałem windę…
I pobiegłem z powrotem. Amperian, posługując się suwakiem niczym wirtuoz, liczył coś i zapisywał wyniki w notesie.
— Kiedy wróciłeś, Edik? — zapytałem podstępnie.
— Rano — odpowiedział Edik, nie odrywaj ąc oczu od wzorów, w których rozpoznałem równanie Stascheffa-Kampa.
— Przecież ciebie Ojra-Ojra… Tfu, jego dublet odprowadził cię do domu!
— No… — Edik zwrócił na mnie zamyślone spojrzenie i wyjaśnił: — Odprowadził. Ale potem myślę sobie, co ja się tu będę w łóżku kisił, zadowolony i ucieszony, kiedy właśnie zaczyna się najciekawsze? Łyknąłem uśmierzyciela i zacząłem obliczać celowość ekonomiczną tej produkcji.
— I co, celowa? — zapytałem, nie wiedząc, jak przejść do sedna sprawy.
— Nie wiem — niewesoło przyznał Edik. Najwyraźniej fart go opuścił.
— Dzwonił do ciebie Korniejew? — zapytałem wprost.
Edik zmierzył spojrzeniem pomalowany na zielono korytarz, zakurzone plafony pod sufitem i zapytał czujnie:
— Dokąd dzwonił?
— Dziesięć minut temu! Byłem świadkiem! — oznajmiłem zrozpaczony. — Pytał, czy prawidłowo połączył, a ty odpowiedziałeś, że nie.
— Jak zapytał? Wytężyłem pamięć.
— No… Mniej więcej tak: „Edik, powiedz, dobrze połączyłem?”
— A ten, co odebrał telefon, odpowiedział, że nie — dokończył Edik. — Że połączył się niedobrze…
Wyjął znowu swoje obliczenia, a ja, całkowicie zdezorientowany, powlokłem się dalej.
Czyli to nie Amperian odpowiedział.
Ale rada okazała się dobra, więc odpowiadający pewnie był „farciarzem”? Czy może rada była zła, ale jeszcze nie zauważyliśmy konsekwencji swojego błędu? Z drugiej strony jak je zauważyć, skoro nie wiadomo, jakie mogą być!
Pod drzwiami ośrodka obliczeniowego grzecznie siedział dublet Wołodii Poczkina. Na razie nikogo więcej nie było.
— Powiedz Wołodii, żeby sam przyszedł — burknąłem do du-bleta. Korniejew zawsze tak na mnie wpływa. — Już tydzień jest mi winien piątkę.
Dublet podniósł na mnie przerażony wzrok i wyszeptał:
— Nie jestem dubletem. Jestem Wołocha. Mogę pokazać przepustkę, ze zdjęciem i pieczątką. A piątkę przyniosę po obiedzie…
Gołym okiem było widać, że bawół Poczkin znajduje się w stanie niemal szoku. Złapałem się za głowę. Potem złapałem za ramiona Wołodię, wciągnąłem do sali, zacząłem poić herbatą i karmić kanapkami — prawdziwymi, z bufetu, a nie przyrządzonymi za pomocą magii. Przy okazji obiecałem, że zrobię dzisiaj wszystkie obliczenia, które leżały u mnie od tygodnia, i że wieczorem zabiorę się do pisania programu do innych prac.
Wołodia wolno dochodził do siebie. Widać jeszcze nikt i nigdy nie wziął go za dubleta, stąd te nerwy.
— A napiszesz artykuł do gazetki ściennej? — zapytał nieoczekiwanie, niewątpliwie przywrócony do życia.
— Napiszę, napiszę! — obiecałem mu z radością. — O Brutusie?
— A narozrabiał?
— Nie wiem. Tak się jakoś przyjęło…
— Nie. O nowych plakatach ze stołówki.
— O jakich plakatach?
W oczach Poczkina rozbłysły gwiazdy.
— Nie widziałeś jeszcze? Idź popatrzeć — zaproponował podstępnie. — Pójdziesz na obiad, to się przyjrzyj.
Obiecałem, że pójdę do stołówki i popatrzę. Potem poskarżyłem mu się, jaki to był straszny dzień: najpierw wzięto mnie za dubleta, potem dubleta Witki wziąłem za Witkę, a w końcu Wołodię za dubleta… Korciło mnie, żeby opowiedzieć też o Korniejewie i Kole Fortuny, ale zdławiłem pokusę.
Poczkin z wdzięczności podniósł mnie na duchu opowieścią o tym, jak nasi chłopcy z instytutu po kolei pryskali z zorganizowanej przez komitet miejski akademii z okazji trzechsetnej rocznicy wynalezienia magicznej pałeczki, zostawiając zamiast siebie dublety. Pod koniec w ogromnej sali, gdzie odbywała się akademia, nie było ani jednego człowieka: tylko setka niedbale zaprogramowanych dubletów. Kiedy wreszcie magistrzy i uczniowie zrozumieli, co się stało, minęły już trzy godziny od chwili, kiedy dublety zostały bez nadzoru. Poszedł do nich Fiodor Simeonowicz.
Wyszedł po pół godzinie, wcześniej zdematerializowawszy wszystkie dublety. Na jego twarzy igrał dziwny uśmieszek, ale z nikim się nie podzielił swoimi obserwacjami, a sprawie Liniowego Szczęścia zaczął poświęcać jeszcze więcej czasu niż wcześniej.
Dykteryjka wydała mi się nieprawdziwa: po pierwsze, niby jak mogły narozrabiać dublety, nawet niedbale wykonane? A po drugie, Fiodor Simeonowicz już po prostu nie mógł pracować więcej niż zwykle.
Pożegnałem się z Poczkinem i w końcu wróciłem do Ałdana. Ostrożnie włączyłem prąd i patrzyłem na autotesty maszyny.
Maszyna do pisania zaczęła żwawo zadrukowywać papier wirtualnymi czcionkami, a Ałdan łagodnie zamrugał zielonymi światełkami.
Usiadłem przed perforatorem, wziąłem stosik czystych kart i przygotowany przez dziewczyny program, po czym westchnąłem z ulgą.
Skończyły się kłopoty z Kołem Fortuny i dubletami. Życie wracało do normy.
Myliłem się w tym momencie jak nigdy. Ale o tym, że się mylę, nie wiedział nikt. Nawet A-Janus.
Tak jakoś wyszło.
Rozdział drugi
Towarzyszu! Myśl również o innej osobie.
Gdy tylko zjesz obiad, posprzątaj po sobie.
Gdzieś koło drugiej z żalem oderwałem się od spacyfikowa-nego Ałdana, wstałem, przeciągnąłem się i skierowałem do stołówki. Po drodze zajrzałem do Witki, potem do Romana, ale ani jednego, ani drugiego nie było. Wziąwszy szklankę kefiru i talerz ze smażoną wątróbką z makaronem, skierowałem się do swojego ulubionego stolika. Słynął z tego, że wisiał nad nim ogromny plakat z radosnym napisem: „Śmiało, towarzysze! Głośniej trzaskajcie zębami! G. Flaubert”. Od czas do czasu plakat odnawiano, a przy tym zawsze nieco zmieniał się tekst — miłośnik Flauberta za każdym razem korzystał z innego przekładu.