Выбрать главу

Usiadłszy pod słowem „trzaskajcie”, zanim posłuchałem rady i zacząłem trzaskać, łyknąłem kefiru — okazał się wczorajszy albo jeszcze gorzej. Potem przypomniałem sobie słowa Poczkina i rozejrzałem się po ścianach.

Pierwszy plakat znajdował się na ścianie na wprost mnie. Głosił:

Palec w solniczce?! Stop!

Nie bądź taka paskuda!

Skąd mamy wiedzieć, gdzie mogłeś wcześniej nim dłubać?

Zakrztusiłem się kefirem i przetarłem okulary. Plakat się nie zmienił. Zwyczajny, starannie namalowany plakat. Pod nim siedziały zwyczajne, staranne dziewczyny z działu Uniwersalnych Przekształceń. Jadły barszcz, obficie dodając doń sól, i zupełnie nie przejmowały się koniecznością zanurzania palców w solniczce.

Ogarnął mnie zapał tropiciela. Pochyliwszy się nad talerzem, z roztargnieniem nanizując na aluminiowy widelec kawałki cebuli, wątróbki i pojedyncze makarony, rozglądałem się na boki.

Nad kasą odkryłem cudowny, genialnie zrymowany plakat dotykający odwiecznego tematu: ludzie i chleb.

Mój znajomy, pewien Gleb Wszędzie rozrzuca chleb. Nie wie chyba ów Gleb, Jak niełatwo jest upiec chleb.

Sprawdziłem w głowie wszystkich znajomych i uspokoiłem się. Zapewne nie chodziło o jakiegoś konkretnego Gleba z NICZNIEM-u, lecz o jakiegoś abstrakcyjnego nicponia. Koniuszkiem widelca nabrałem szarawej soli, posypałem nią makaron i szybciutko dokończyłem posiłek. Popiłem kefirem i poszedłem do wyjścia. Na drzwiach czyhał na mnie trzeci plakat.

Czyś się najadł? Odpowiedz, nie zwlekaj! Po co pytam, wszak to widać z daleka!

Administracja.

Ta „Administracja” mnie dobiła. Zatrzymałem się, czekając na kogoś znajomego. Musiałem rozładować emocje. Rozumiałem teraz Wołodię, którego grafomańskie doświadczenia kończyły się na słynnym dwuwierszu o jadącym po drodze samochodzie marki samochodzie marki ZIM. Jasne, nasza stołówka nie zatrudnia magistrów i bakałarzy, a bezgraniczna miłość kierownika do Flauberta nie jest panaceum na brak smaku. Najdziwniejsze było to, że nikogo nie oburzał ten koszmarny, wierszowany bełkot! Przypomniałem sobie poranną przygodę z Kołem Fortuny i przeraziłem się. Być może jakimś sposobem zniekształciliśmy ludzkie poczucie estetyki i teraz to jest normalne? I Christobal Hozewicz z aprobatą kiwa głową, patrząc na wiersze o Glebie i chlebie…

Przez drzwi prześliznął się Jurik Bułkin, nasz nowy pracownik z działu Uniwersalnych Przekształceń. Z zawodu był entomologiem, ale zapałał miłością do bazyliszków, stworów rzadkich i niebezpiecznych. Teraz prowadził temat: „O bazyliszkowych właściwościach zamiany wszystkiego żywego w kamień i o możliwościach zamiany przez nich wody w kamień”. Jak słyszałem, temat miał dobre notowania, ponieważ dzięki jego tresowanym bazyliszkom o wiele prostsza byłaby budowa zapór i przed terminem udałoby się zawrócić syberyjskie rzeki do Azji Środkowej.

Chwyciłem go za rękę i zapytałem:

— Słuchaj, Bułkin, widzisz hasła na ścianach?

— Widzę — odpowiedział Jurik energicznie wyrywając się z mojego uchwytu. — Sam je pisałem.

Osłupiałem. Jurik słynął jako bard, śpiewał z gitarą wesołe piosenki i jego odpowiedź

wzmocniła moje najgorsze obawy. Ujrzawszy moją reakcję, zrezygnował z marszu do kolejki spragnionych strawy pracowników i wyjaśnił:

— Poprosili mnie koledzy socjolodzy. Przeprowadzają badanie PS, Poczucie Smaku. Chodzi o to, jaki procent pracowników oburzy się z powodu tych plakatów w ciągu trzech dni. Norma to dwadzieścia pięć procent.

— A u nas? — zainteresowałem się, już spokojniejszy. — Wyciągniemy normę?

— Trzydzieści procent w ciągu pół dnia — pocieszył mnie Bułkin. — I jeden, co je pochwalił.

— Wybiegałło — domyśliłem się.

— Wybiegałło — potwierdził Bułkin. — Podszedł do mnie i powiada: „A ty, znaczy się, dobrze to napisał. Znaczy się, inicjatywę wykazał. Na radzie naukowej postawię problem, jak by to podtrzymać”.

W oczach Bułkina błysnęła lekka złośliwość.

— Postawi — powiedziałem, rozważając myśl. — Jeszcze go Modest poprze, a pozostali postanowią nie pakować się w spory. Tak więc przygotuj się, Jurik, pisz plakaty na zapas…

Zostawiłem go w osłupieniu i opuściłem stołówkę. Humor mi się poprawił, kefir wesoło bulgotał w żołądku, tworząc iluzję nasycenia. Wprost na mnie szedł korytarzem U-Janus.

— Janusie Połuektowiczu — powiedziałem, przywitawszy się — pan wczoraj prosił, żeby zrobić pewne obliczenia. Są gotowe, zaraz poślę z nimi którąś z dziewczyn.

Janus otworzył usta, żeby zapytać, jakie to obliczenia dla niego zrobiłem, ale rozmyślił się, widocznie zamierzając z wyniku uzyskać odpowiedź. Natomiast czule na mnie popatrzył i powiedział:

— Aleksandrze Iwanowiczu, proszę dzisiaj nie siedzieć długo w pracy. Poniedziałek poniedziałkiem, sobota sobotą, ale dziś mamy wtorek… prawda? Tydzień będzie dla pana ciężki, proszę odpocząć.

— Bardzo ciężki? — bąknąłem.

Janus Połuektowicz uśmiechnął się smutno i skierował do stołówki. A ja z popsutym humorem ruszyłem do kompute-rowni. Dyrektor nie nadużywał możliwości przepowiadania przyszłości i bardzo rzadko ją demonstrował.

Wyszedłem z pracy jeszcze przed siódmą. Czy wpływ na to miała enigmatyczna przepowiednia U-Janusa, czy chciałem obejrzeć w telewizji nowy odcinek Znawców — sam nie wiem.

Żeby mieć czyste sumienie, stworzyłem dwa dublety. Jeden kończył obliczenia dla Poczkina, drugi miał pilnować, by pierwszy się nie lenił. Mam taką niedobrą cechę — moje humory w chwili tworzenia dubleta łatwo nań przechodzą. Z instytutu wyszedłem po cichutku, starając się nie wpaść nikomu w oczy. Ale na ulicy humor szybko mi się poprawił.

Był lekki mróz. Dziewczyny idące z naprzeciwka wesoło śmiały się, komentując zmienną sołowiecką pogodę i najnowsze plotki. Minęła mnie grupka młodzieży z fabryki konserw imienia Sadko; coś wesoło śpiewali i grali na gitarze i wyraźnie kierowali się do najbliższego baru. Przez moment i ja nabrałem ochoty na małe szaleństwo, żeby wypić lekkiego bułgarskiego winka Klasztorna Izba, co to niedawno pojawiło się w Sołowcu, albo nawet gruchnąć seteczkę gruzińskiego koniaku pod kanapkę z szynką. Ale przypomniałem sobie, że w kieszeni mam rubla, a wypłata w czwartek, Wołodia w żaden sposób nie odda mi jutro piątki. Obiecawszy tej części mojej świadomości, która domagała się hulaszczego trybu życia, rewanż w niedzielę, skierowałem się do stołówki numer 11, gdzie można było złapać coś na kolację.

Nachmurzona staruszka sprzątaczka pętała się już pomiędzy stolikami ze szmatą na kiju, czyniąc aluzję do zbliżającego się zamknięcia stołówki, ale zdążyłem stanąć na końcu króciutkiej kolejki i zgarnąć z tacy ciepłe pierożki. Obok kasy spotkała mnie druga przychylność losu — z ostępów stołówki wyniesiono resztki nabiału, więc wzbogaciłem się o serek z rodzynkami i butelkę kefiru.

Biedniejszy o pięćdziesiąt procent, ale obciążony siatką z ładunkiem żywności, szybko skierowałem się do internatu. Mróz stawał się mocniejszy i pierożki, straciwszy resztki ciepła, zaczęły głucho postukiwać o siebie, gdy potrząsając przed twarzą portierki przepustką, wbiegłem do holu.

Po drodze do pokoju wpadłem do kuchni, oczywiście była jeszcze pusta. Może byłem sam na całym piętrze, pozostali siedzieli jeszcze w instytucie. Stawiając na kuchence czajnik, bezskutecznie walczyłem z zawstydzeniem. No nie, co to mnie dzisiaj napadło?