Otworzyłem swój pokój, włączyłem światło i już miałem wyładować jedzenie na stół, kiedy za moimi plecami coś głucho trzasnęło. Odwróciłem się i zobaczyłem Korniejewa.
Korniejew był podejrzanie cichy i smutny. Szybował w powietrzu obok ściany, z wściekłością starając się wyrwać tkwiący w tynku obcas.
Mściwie pomyślałem, że magistrom też nie zawsze pomyślnie wychodzi teleportacja, ale podszedłem do Witki, chwyciłem go za ramiona i pociągnąłem. Witka sapał i walił wolną nogą w ścianę, w końcu tynk nie wytrzymał i runęliśmy na podłogę.
— Ale z ciebie niezgrabiasz, Saszka — westchnął Korniejew, wstając i patrząc na ścianę. W tynku pozostał okrągły otwór.
Zatkało mnie z oburzenia, ale w końcu powiedziałem:
— Jutro zamurujesz.
— Co takiego? Mogę i teraz… — Witka podniósł ręce, ale widząc moje pełne wyrzutu spojrzenie, stracił rezon i nie wypowiedział zaklęcia.
— Zamurujesz normalnie — wyjaśniłem. — Weźmiesz w instytucie cement, piaseczek i…
— Dobra — poddał się Witka. — Wsteczny jesteś, Priwałow. O, pierożki! Dobrze trafiłeś!
Usiadł przy stole i wysypał zawartość siatki. Zastanowił się, podniósł rękę, wyciągnął z powietrza bulgoczący czajnik, ale się zawahał:
— He, a może chciałeś go przynieść tak… normalnie? Machnąłem ręką. I usiadłem obok.
— Co dzisiaj tak wcześnie? — zapytałem. — Aty?
— Janus mnie przestraszył. Powiedział, że…
— Ciężki tydzień będzie — skinął głową Korniejew. — Tak, tak.
— U ciebie też?
Witka ponuro odgryzł połowę pierożka. Zapytał:
— Co on kręci, Priwałow? Może już wie o Kole?
— Niewykluczone.
— Granda — radośnie rzucił Korniejew. — Nie, chyba nie. Saszka, a może nas wysyłają na tę patronacką fermę warzywną?
Chyba z minutę wałkowaliśmy tę wersję, ale w końcu zdecydowaliśmy, że dyrektor nie straszyłby nas z takiego drobnego powodu.
— Dobra, nie ma co wróżyć — pierwszy poddał się Korniejew. — A wiesz, co ja wymyśliłem? Z Kołem…
— Tak? — zapytałem z drżeniem.
— Gdyby tak je zatrzymać, kiedy ludzie na Ziemi są szczęśliwi? Kiedy wszyscy mają fart?
— Fajnie — przyznałem. — Tylko kiedy? Czy są takie chwile?
— A gdyby tak zapowiedzieć całemu światu, że… e… w południe czasu Greenwich, na przykład, wszyscy mają być szczęśliwi i fartowni.
Nie dało się uniknąć puknięcia się palcem w czoło. Korniejew prychnął.
— Co się śmiejesz? Przecież można chwilę wytrzymać? Usiąść z dobrą książką przy oknie, popatrzeć na ładne dziewczyny. Albo zbierać się dużymi grupami, prawić sobie komplementy, dawać podarunki!
— A jeśli w takiej chwili ugryzie cię komar albo sąsiadowi pęknie rura i woda zaleje sufit?
— Myślisz, że to niemożliwe?
— Aha. Nierealne. Na pewno komuś się nie poszczęści.
— No to pocierpią dla większości! — Korniejew już się wycofywał. — Taki fajny pomysł!
— Głupi pomysł, Witka.
— Dobrze. Może przedwczesny! — Korniejew wyrwał spod mojej ręki ostatni pierożek i pomachał mi nim przed twarzą. Z trudem wytrzymałem, żeby się nie oblizać. — Może nie dziś? Za dziesięć, dwadzieścia lat? Kiedy już na pewno zapanuje wszechogarniające szczęście?
— No to po co wtedy zatrzymywać Koło? Robić masło maślane? Wiesz… jeśli ludzie staną się szczęśliwi, to mały pech ich nie załamie.
Co to był za cios! Korniejew zamilkł w pół słowa, zaczerpnął powietrza i oklapł. Położył pierożek na stole, wstał i — rzuciwszy mi urażone spojrzenie — przeleciał na parter.
— Witka, przestań się wydurniać — zawołałem.
Ale Korniejew się nie pojawił. Obraził się. Westchnąwszy, nalałem sobie dobrej gruzińskiej herbaty. Zjadłem ostatni pierożek i poszedłem do holu. Telewizor był wyłączony… czyli rzeczywiście jestem sam na piętrze. Włączyłem nowiutkiego ogonioka”, rozwaliłem się na wysiedzianym fotelu i przygotowałem się do delektowania widowiskiem.
Znawcy mnie jednak rozczarowali. Ze dwadzieścia minut patrzyłem, jak Znamienski z Tominem zajmowali się kradzieżą z fabryki dwóch bel kretonu. Niby wszystko było jasne, że głównym złodziejem jest zastępczyni dyrektora do spraw zaopatrzenia, kobieta mądra, ale z dużą ilością przeżytków w świadomości, jednakże znawcy uparcie tego nie zauważali. Pojąwszy, że dojdą do tego dopiero pod koniec następnego odcinka, bezszelestnie wstałem z fotela, opłukałem butelkę po kefirze i położyłem się spać.
Ze dwadzieścia minut uczciwie usiłowałem zasnąć. Liczyłem w kodzie dwójkowym od zera do tysiąca, przypominałem sobie różne zabawne, przyjemne historie, które wydarzyły się w instytucie za mojej pamięci — jak Ojra-Ojra pomagał Magnusowi Fiodorowieżowi testować dżinsy niewidki i jaka z tego wyszła plama, albo jak Christobal Hozewicz rozwiązał na Ałdanie w zasadzie nierozwiązywalne zadanie, ale wynik okazał się w zasadzie nie do pojęcia…
Pomyślawszy o Ałdanie i dwóch nieumiejętnie wykonanych dubletach pętających się teraz obok pulpitu, posmutniałem. Tak naliczą Wołodii… tak mu naliczą, że zmęczę się przeprosinami. A przecież można do dziesiątej skończyć, a potem pomajstrować sobie do woli…
Kiedy kończyłem tę myśl, przyłapałem się na tym, że już nie leżę w łóżku, lecz tańczę pośrodku ciemnego pokoju, ubierając się. No i dobrze. Nie ma co się lenić. Janus mnie nie zastraszy…
Gdy biegłem przez hol, portierka uchyliła okienko i z lekką nadzieją w głosie zapytała: — Sasza, idziesz do kina?
— Nie, do pracy… Muszę wpaść na chwilkę — odpowiedziałem, czując się winny. Nasza portierka, Lidia Pietrowna, chyba postawiła sobie za cel egzekwowanie przepisów o zatrudnieniu pracowników naszego instytutu.
Ulice były puste i zimne, więc żeby nie zmarznąć, puściłem się biegiem i wpadłem do budynku tak dynamicznie, że jakiś chochlik wycierający kurz z przykutego do drzwi szkieletu rzucił się w bok, a szkielet spróbował zamknąć oczy. Zrobiło mi się trochę głupio i zwolniłem.
Praca wrzała. Na piętrze dziesiątka laborantów wlokła prawdziwy kloc drewna, na podobieństwo mrówek taszczących zapałkę. Sekundę wahałem się, jak im pomóc, zastanawiałem się, jak wykręcą tym klocem w wąskie drzwi i na cholerę im to drewno, ale laboranci byli tak hałaśliwi i energiczni, że nie zaryzykowałem wtrącania się i poszedłem do siebie na trzecie piętro.
Chwilę nasłuchiwałem pod drzwiami ośrodka obliczeniowego, potem energicznie wszedłem.
Dziwne czy nie — wszystko było w porządku. Pierwszy dublet siedział przy biurku i pisał coś na papierze, drugi, wisząc nad nim, burczał:
— Przecinek, w złym miejscu postawiłeś przecinek… Podszedłem i zerknąłem. Dublet, pełen wiary we własne siły, sprawdzał mój program. Przecinek rzeczywiście znajdował się nie tam, gdzie trzeba. Pierwszy dublet zerknął na mnie i szybko poprawił błąd.
— Pracować, pracować — rozkazałem surowo, kierując się do Ałdana.
Komputer pracował na całego. Buczały ferrytowe nośniki, trzaskały przełączniki, mrugały do siebie lampki. Pogroziłem dubletom palcem i wyszedłem.
Bałaganiarz Witka na pewno zapomni o cemencie do naprawy ściany. Należało pomyśleć o tym samemu, a jutro zmusić Korniejewa do pracoterapii. Uśmiechnąwszy się złośliwie do siebie, skierowałem się na czwarte piętro i podszedłem do gabinetu Kamnojedowa.
Gabinet był rzecz jasna zamknięty, ochraniały go srogie ifryty. Modest Matwiejewicz zawsze przestrzegał dyscypliny pracy…