Выбрать главу

Szybciuteńko przemknąłem obok strażników i skręciłem w mały ciemny korytarzyk. Prowadził on do koszar chochlików, gdzie zawsze można było zdobyć trochę wapna, gwoździ czy baskwile. Chochliki to istoty absurdalnie oszczędne i wszyscy pracownicy szukający jakichś drobiazgów udawali się właśnie do nich. Drzwi prowadzące do koszar były zamaskowane obrazem przedstawiającym drewniany domek na skraju pszenicznego łanu. Chochliki najprawdopodobniej były skłonne do nostalgii — obraz, jeśli wierzyć plotkom, namalował któryś z nich. Zastukałem palcem w namalowany domek, próbując trafić w tycie drzwi. Obraz płynnie się odwrócił, wpuszczając mnie do koszar.

Było tu ciemno i cicho. Nawiasem mówiąc, cisza wydawała się nienaturalna, jak gdyby przed chwilą panował tu rozgardiasz i wesołość, a pozostały po nich tylko szmery po kątach. Otworzyłem usta, zamierzając ryknąć na dyżurnego, kiedy z ciemności ktoś do mnie podskoczył.

— O, kogo tu mamy…

Oniemiałem od takiego protekcjonalnego tonu, obejrzałem się i zobaczyłem chochlika. Znajomego z porannego upadku…

— Dalej, nie szczyp się, wchodź! — Chochlik mocno złapał mnie za rękaw i krzyknął: — Chłopy, to swój!

Natychmiast gdzieś w głębinach koszar błysnęło światło i chochlik pociągnął mnie tam, po cichu radząc:

— Nic to, nie pękaj. Bądź spokojny, nie odzywaj się nie pytany, ale jakby ktoś z ciebie podśmiechujki robił, to trzymaj fason.

— E… Kiesza… — odpowiedziałem, z trudem przypomniawszy sobie imię chochlika. — Potrzebuję trochę cementu.

— Spoko-Maroko! — Chochlik zamachał włochatą łapką. — Nie roztopi się twój Priwałow, przecież nie jest z cukru. Posiedź z nami trochę.

Minęliśmy dwupiętrowe żelazne prycze i przedostaliśmy się do środka koszar, gdzie wznosił się najprawdziwszy rosyjski piec. Dokoła niego siedziało ze dwadzieścia chochlików, które gapiły się na mnie podejrzliwie. Na widok takiego lekceważenia przepisów przeciwpożarowych zdobyłem się tylko na pokręcenie głową, ale uznałem, że chochliki na piecach się znają.

— To swój, Giena, to swój! — oświadczył Kiesza. — Priwałowski dublet, poznaliśmy się rano!

— Brat łata z ciebie, Innokienty — poważnie odpowiedział jeden z chochlików, który leżał przy samym ogniu i bosą stopą przewracał węgle. — Wszystkich do nas ciągniesz. Odprowadziłbyś dubleta, gdzie należy.

Kiesza trochę skisł. Widocznie Giena był ważniejszy od niego.

— Dobra — odpuścił chochlik spod pieca. — Niech posiedzi…

Zaintrygowany do granic możliwości, usiadłem razem z Kiesza. Mało kto mógł się pochwalić, że zna szczegóły z życia chochlików. Chyba nawet każdy magister chciałby być na moim miejscu.

Nikt nie zwracał na mnie specjalnej uwagi. Chochliki, rozsiadłszy się i ułożywszy wygodnie, zaczęły się gapić na Gienę.

— Czyli tak — Giena kontynuował opowieść, widocznie przerwaną moim wtargnięciem — stoi Wąsik przy honorowym sztandarze zwycięzców socjalistycznego współzawodnictwa, a zmiany nie ma i nie ma. Zachciało mu się… na momencik… ale jak tu sztandar zostawić, hę? Wziął go pod pachę i do kibla…

Chochliki cicho się roześmiały.

— A tu jak na złość Modest Matwiejewicz — bez specjalnej atencji powiedział Giena — postanowił dokonać kontroli. Zagląda do gabinetu, patrzy, a tu nie ma sztandaru numer inwentarzowy trzysta sześćdziesiąt pięć przez dwanaście! No, panika, sami rozumiecie, zaczął wrzeszczeć, przybiegł po mnie i Tichona. Zawezwał swoich ifrytów… tfu, zamorskie plugastwo! A Wąsik to wszystko słyszał; kombinuje, co tu robić. Rzucił się z powrotem na posterunek, rozprostował sztandar i stoi, w nosie dłubie…

Chochliki zaczęły chichotać.

— My z Modestem przybiegamy — Giena wyciągnął nogę z ognia, wsadził drugą — a Wąsik na posterunku! I sztandar nienaruszony! Kamnojedow jak nie wrzaśnie, że niby „służby nie znasz, gdzie chodziłeś, zbóju!” A Wasia nie durny i odpowiada: „Stałem na posterunku, pilnowałem sztandaru. Podszedł pan, popatrzył przeze mnie, za głowę się złapał, wrzasnął i pobiegł…”

Chichot przekształcił się w prawdziwy rechot. Dwa chochliki zwinęły się ze śmiechu w puchate kłębuszki i zaczęły turlać się po podłodze. Nawet ja nie wytrzymałem i zachichotałem, wyobraziwszy sobie konsternację Kamnojedowa przechytrzonego przez sprytnego chochlika.

Tylko peszyło mnie trochę, że ta historia wydawała mi się jakby znajoma.

— Kamnojedow trzy dni przeleżał na zwolnieniu — ciągnął zadowolony Giena. — Do okulisty poszedł, walerianki popił, potem się odczmychał. Ale sam nie urządza więcej kontroli!

— Przepraszam — nie wytrzymałem — według mnie, coś tu jest nie tak. Słyszałem tę historię, ale nie o Kamnojedowie…

Giena obrzucił mnie gniewnym spojrzeniem i zamknąłem się.

— Kiesza, kogoś ty tu sprowadził, co? Patrz go, jaki gadatliwy dublet. Od urodzin pół dnia, a już mąci!

Kiesza dźgnął mnie w bok.

— Odprowadź go do kolesiów, niech go nauczą kultury — zarządził Giena i stracił zainteresowanie moją osobą. — A innym razem, chłopy, było tak. Urządził nasz Janus, ten A-Janus, gigantyczną…

Zaraz za Kieszą odszedłem od pieca; nie kryjąc poczucia winy, spojrzałem na chochlika.

— Dobra, nic tam… — burknął Kiesza. — Młody, głupi jeszcze jesteś… Czego tam Priwałow chce, cementu?

— Aha.

— Chodźmy…

Kiesza, stękając, wyjął z jakiejś szafy worek z cementem, faskę z piaskiem, do mocnych papierowych toreb odsypał mi jednego i drugiego.

— Hulaj dusza… Zajrzysz do swoich?

— Do kogo?

— Oj, cielę z ciebie. — Kiesza stanął na palcach i protekcjonalnie poklepał mnie po ramieniu. — Do dubletów, wyzwoleńców.

Kłapałem powiekami, nic nie rozumiejąc.

— Chodź — zdecydował Kiesza. — Zaprowadzę cię pierwszy raz.

Rozsunął ścianę i poszedł jakimś wąskim, wilgotnym korytarzem. Ruszyłem za nim, rozglądając się trwożnie dokoła.

— Ty tego… Jak poczujesz, że Priwałow zamierza cię rozpylić, od razu stleniaj stamtąd — pouczył mnie Kiesza. — Nie ma na co czekać. I zasuwaj do mnie albo od razu do swoich.

Rzecz jasna nie uważam siebie za znawcę instytutu. Gdzie mi tam do Korniejewa albo Ojry-Ojry! A jednak szliśmy takimi dziwnymi szlakami, że chwilami gały mi na wierzch wychodziły. To wąski korytarz, po bokach którego płynęły bulgoczące ogniste strumyki, to sala wypełniona zielonymi bąblami pokrytymi gęsią skórką; te bąble były jędrne jak gumowe piłki. Trzeba się było między nimi przeciskać, przy czym, według Kieszy, należało to robić ostrożnie, „żeby nie wybuchły”. Jakiś czas pocieszałem się dumną myślą, że jako pierwszy odwiedzam te katakumby, ale potem znalazłem na leżącym pod nogami zielonym krysztale metkę z numerem inwentarzowym i napisem „Klucz, zielony” i posmutniałem.

Korytarz się skończył i weszliśmy do dużej, dudniącej pieczary, widocznie gdzieś głęboko pod fundamentami NICZNIEM-u. Tu, choć było to dziwne, pachniało mieszkaniem i nawet jakąś przytulno ścią. Wzdłuż ścian ciągnęły się poletka jakiegoś mchu, oddzielone od siebie malutkimi chatkami niedbale zbitymi z desek i kawałków tektury. Nad drzwiami jednej z nich ze zdziwieniem odkryłem napis „Elektroniczna masztna matematyczna Ałdan” i na moment zamarłem. Przyjrzawszy się, zrozumiałem z ulgą, że chatki są zbudowane z pustych tekturowych pudełek.

Sytuacja z każdą chwilą stawała się coraz ciekawsza.

— Tu masz windę, nią sobie wrócisz — powiedział Kiesza, dźgnąwszy brudnym palcem w zardzewiałe drzwi. — Przez koszary nie idź, bo zabłądzisz… O! Tam siedzą twoi, chodź!