W najbardziej oddalonym od nas kącie jaskini naprawdę płonęło małe ognisko, obok którego siedziała grupka ludzi. Ruszyłem za Kieszą w ich kierunku… i zatrzymałem się jak rażony gromem. Siedzieli tu wszyscy nasi! Witka Korniejew, Roman, Wołodia… oj… A-Janus i U-Janus! I Christobal Hoze-wicz, i Fiodor Simeonowicz!
Najdziwniejsze było jednak nie to osobliwe zebranie, lecz to, jak bezceremonialnie zachowywali się Witka i Roman. Bez cienia szacunku sprzeczali się z Christobalem Juntą.
— Sam pomyśl! To zaklęcie nie zadziała! — gorączkował się Roman. Christobal Hozewicz wzruszał ramionami, ale nie polemizował.
— Hej, dublaki! Przywlokłem wam Priwałowskiego! — wrzasnął Kiesza.
I dopiero teraz zrozumiałem: przede mną siedzieli wcale nie pracownicy instytutu, lecz ich dublety! Ojej!
Christobal Hozewicz… nie, nie on, rzecz jasna, ale jego dublet, wstał.
— Siadajcie, młody kolego — powiedział uprzejmie. — Proszę się nie krępować, wszyscy byliśmy z początku trochę skrępowani, ale to szybko mija.
— P-prosimy up-przejmie. — Fiodor Simeonowicz posunął się ociężale, wiercąc się na długiej desce ułożonej na parze pniaków. — Rozważamy tu p-problem… stary jak świat, wie pan, o up-padku m-magicznych zdolności u d-dubletów. Stałem jak wryty.
— Siadajże, dublaku mrożony! — ryknął dublet Korniejewa.
I dopiero to znane mi chamstwo przywołało mnie do przytomności. Opadłem na ławkę obok dubleta Kiwrina i usłyszałem ciche pokasływanie chochlika Kieszy.
— No, to idę…
Pomachałem mu niemrawo ręką i zacząłem przyglądać się zebranym. Byli bardzo podobni do siebie samych, Christobal Hozewicz nie stracił ani odrobiny swojej elegancji, Korniejew — chamstwa, Kiwrin jąkał się nie mniej niż zazwyczaj. Na mnie taktownie nie zwracali uwagi i zacząłem powoli dochodzić do siebie. Najdziwniejsze, że moja świadomość uparcie nie chciała uważać siedzących wokół za dublety…
— P-powinniśmy, uważam, sp-próbować jeszcze raz — powiedział Fiodor Simeonowicz i zaczął wykonywać pasy.
Wszyscy uważnie patrzyli mu na ręce.
— Nie tak, Fiodorze Simeonowiczu, nie tak — szybko rzucił Ojra-Ojra, widząc, że Kiwrin starannie rysuje w powietrzu odwróconą literę E. — Wychodzi wam cyfra 3.
— Och, Boż-że — rzekł Kiwrin, wpatrując się w słabo lśniący w powietrzu ślad. — Od mojej s-strony wszystko w p-porządku!
— Drogi Fiodorze, pańskie zaklęcie musi być zorientowane na zewnątrz, a nie na pana samego — zakomunikował Junta.
Kiwrin pokiwał głową i zaczął cierpliwie jeszcze raz.
— A prawdziwi do czegokolwiek się wezmą, od razu im wychodzi! — odezwał się Wołodia Poczkin, patrząc na mnie. — O nawet Priwałow dubleta stworzył jak ta lala! Oczu oderwać nie mogę!
— Akurat „jak ta lala” — przerwał mu Korniejew. — Od razu widać, że dublak! Lewe ucho pojechało w dół, oczy nieładne, gęba ciągle otwarta…
Pośpiesznie kłapnąłem uchyloną jadaczką. Fiodor Simeonowicz wciąż rysował w powietrzu znaki. Jak zrozumiałem, zamierzał wykonać najprostszą materializację.
A-Janus i U-Janus poważnie i w milczeniu śledzili jego wysiłki.
Christobal Hozewicz położył mi na ramieniu rękę i cicho powiedział:
— Jestem tu już trzy lata, młody człowieku. Szczerze mówiąc, to nie najgorsze miejsce dla zbiegłego dubleta. Ale gdyby pan wiedział, jak moje serce tęskni do tych prostych, zwyczajnych rzeczy… Nie ma pan kawałeczka sera?
— Przecież… nie jecie… — wymamrotałem. Junta zmierzył mnie ironicznym spojrzeniem.
— Oczywiście, tak samo jak i pan, młodzieńcze. Ale po prostu wciągnąć aromat sera… posiedzieć ze szklaneczką amontillado…
Kiwrin przerwał próbę, podrapał się po czubku głowy i niepewnie oświadczył:
— Trochę lepiej, p-prawda? Ch-christo, nie męcz nowicjusza swoim serem.
Junta z godnością się odwrócił. Kilka minut dublety siedziały w milczeniu. Potem Ojra-Ojra cicho zaśpiewał:
Czarować nam nielekko, jest nielekko! Hi-hi-hey-ho!
Saturn jest w Wadze, a księżyc wysoko!
Hi-hi-hey-ho!
Hi-hi-hey-ho!
Roman wybijał rytm pieśni, nie zwracając specjalnej uwagi na słowa, a pozostali pomagali chórem:
Hi-hi-hey-ho! Hi-hi-hey-ho!
Zrobiło mi się głupio. Wstałem, omal nie gubiąc woreczków, i zapytałem nieśmiało:
— Mogę już iść?
— Dokąd? — zdziwił się Korniejew. — Na górę… do P-priwałowa — skłamałem, jąkając się.
— Zobaczysz, rozwieje cię — zagroził ponuro Korniejew. — Ale decyduj sam.
Rzuciłem się do drzwi windy. Otworzyłem je — rzeczywiście malutka kabinka z jednym jedynym guzikiem. Przycisnąwszy go, oparłem się o ścianę i głośno westchnąłem.
Winda wędrowała do góry.
Czy warto opowiadać o tym incydencie chłopakom? Uwierzą mi? A jeśli uwierzą, to czym się to skończy?
Zacząłem dygotać. Taki fart — poszedłem po cement. Musiał Witka wrąbać się obcasem w ścianę! Popatrzyłem na zegarek. Nie zdziwiłbym się, gdyby już był ranek, ale nie było jeszcze nawet jedenastej.
Nic nie wymyśliwszy, otworzyłem drzwi stojącej już windy i znalazłem się w holu. Wyjście, jak się okazało, było znakomicie zamaskowane między kolumnami, za stertą starych idoli. Potknąłem się o gipsową fajkę niesamowitych rozmiarów, wydostałem się na schody i pognałem na górę.
W ośrodku obliczeniowym było już cicho. Ałdan zakończył obliczenia i sennie pomrugiwał lampkami, moje dublety siedziały przy biurku i niezdarnie grały w karty. Widząc mnie, poderwały się na równe nogi. Zamknąłem oczy, rzuciłem torebki na podłogę i jak pocisk wypadłem na korytarz.
Do Witki, natychmiast. Przez niego cała ta zadyma, niech łamie głowę.
Po minucie byłem na piątym piętrze i niczym huragan runąłem przez drzwi do jego laboratorium.
Rozdział trzeci
P-proste, to u nas są dublety!
Korniejew siedział na kanapie, założywszy nogę na nogę. Jedną stopę miał bosą, przez co przypomniał mi natychmiast chochlika Gienę. Rzuciwszy mi spojrzenie spode łba, Witka nadal zajmował się czymś dziwnym — polewał piętę przezroczystym płynem z probówki.
— A ty co? — zapytałem.
— Boli. — Korniejew chlapnął na piętę resztę płynu. — No, sam zobacz! Dobra żywa woda. Bardzo świeża. Gdybym na przykład miał piętę całkiem oderwaną, to przyrosłaby w okamgnieniu! A stłuczenie się nie goi!
— Odetnij piętę, potem zajmij się leczeniem — poradziłem złośliwie.
Korniejew pokręcił głową.
— Nie, Sasza. To najprostsze wyjście, prymitywne…
— Korniejew, pokaż przepustkę — poprosiłem. Witka wytrzeszczył oczy.
— O co ci chodzi?
— Pokaż przepustkę!
Widocznie mój ton był na tyle poważny, że Korniejew zgłupiał i podporządkował się. Kiedy przekonałem się, że nie zamierza podrzeć na strzępy papierka z nienawistną pieczęcią na zdjęciu, przycupnąłem obok niego.
— Witka, musimy poważnie porozmawiać. Bardzo poważnie. — No?
— Czy dublety… żyją?
— Życie — wyrecytował Korniejew — jest formą istnienia ciał białkowych! Biał-ko-wych! A nasze dublety są krzemoorga-niczne albo czasem germanowe.
Wściekłem się.
— Witka, nie wstawiaj mi kitu! Znalazł się… Amperian.