Выбрать главу

– Miejmy nadzieję – szepnęła i zmusiła się, by spojrzeć mu w oczy. – Dziękuję… Dziękuję panu – powiedziała drżącym głosem. – Nie umiem nawet powiedzieć, jak bardzo jestem panu wdzięczna.

– Jeszcze nie dostała pani rachunku. – Uśmiechnął się szeroko. – Ale wkrótce nadejdzie.

Bonnie zagryzła wargi.

– Wszystko ureguluję.

– Wiem – powiedział cicho. Dotknął delikatnie jej policzka i uśmiech na jego ustach zamarł. – Zdaje się, że ma pani dług, ale czuję, jeśli pani pozwoli… mam nadzieję, że spłaci pani ten dług w całości.

Bonnie zastanawiała się nad sensem wypowiedzianych właśnie słów i patrzyła, jak wielki samochód Webba oddala się wolno polną drogą. Jechał do miasta. Wiedziała dobrze, że zapotrzebowanie na lekarza w miejscowości takiej jak Kurrara musiało być ogromne, a on poświęcił jej już cały ranek.

Jakoś powinna mu odpłacić.

Podeszła do łąki przy domu popatrzeć na jałówkę. Krowa podniosła się i stanęła na chwiejnych nogach, a potem zrobiła kilka niepewnych kroków. Noga musiała ją jeszcze boleć, bo utykała, ale mogła już chodzić.

– Gdyby nie przyszedł, dawno byś już nie żyła – powiedziała jej Bonnie z uśmiechem. Krowa jednak nie zamierzała wyrażać specjalnie swej wdzięczności.

Pora na lunch, a ona się jeszcze nawet nie zastanowiła, co podać. Zawróciła obok kurnika i raz jeszcze rozejrzała się wokół, szukając Frankie, ale po chwili dała sobie spokój. Musiał ją porwać lis. A ona musi przecież przygotować posiłek, zrobić pranie, masaż swoim pacjentom, zmienić pościel, a potem jeszcze wydoić krowy.

– Chyba już lepsza byłaby noc z całą masą pacjentów na ostrym dyżurze – mruknęła do siebie w drodze do domu.

Gdy skończyła wieczorny udój i ułożyła swoich pacjentów, poczuła, że jest zupełnie wykończona. Dziewiąta godzina. Zanim się zwalę do łóżka, pomyślała, muszę jeszcze odwiedzić moją krowę inwalidkę.

Krowa pasła się spokojnie. Bonnie wydoiła ją i podsypała świeżego siana, a krowa osunęła się wtedy na trawę z westchnieniem ulgi. Za tydzień powinna być na tyle zdrowa, by dołączyć do stada.

Nareszcie jakieś szczęśliwe zakończenie sprawy. Bonnie, wdzięczna losowi za podobny rozwój sytuacji, skierowała się do domu. Zatrzymała się, widząc, jak otaczającą ciemność rozproszyły światła nadjeżdżającego samochodu.

I co teraz?

Stała z latarką w ręce, czekając, aż samochód się zatrzyma. Towarzyszyły jej obydwa psy. Miały zjeżoną sierść, a Bonnie cieszyła się, że ma je przy sobie. Gospodarstwo leżało na uboczu, a Paddy i Henry stanowili wątpliwą obronę.

Poznała samochód, gdy zahamował. Przyszło jej to jednak z trudem, gdyż skrywała go ogromna choinka, przywiązana byle jak do bagażnika na górze.

Webb…

Światła samochodu zgasły, silnik ucichł i ukazał się Webb Halford. Zobaczył latarkę, którą trzymała w ręce. W świetle księżyca wydała mu się niesamowicie młoda, bezbronna i zagubiona.

– Wesołych świąt – powiedział, a jego usta rozciągnęły się w uśmiechu. – Nie chce pani powitać świętego Mikołaja?

– Pan… pan wcale nie przypomina świętego Mikołaja. – Bonnie zabrakło tchu, a Webb Halford roześmiał się. W niczym nie przypominał teraz tego człowieka, który tak niedawno traktował ją obraźliwie i oskarżał o zaniedbywanie wuja.

– Gdzie mam ją postawić?

– Ją?

– Nie wiem, czy pani zauważyła – tłumaczył cierpliwie – że na dachu mojego samochodu jest choinka, bożonarodzeniowe drzewko, które należy przybrać.

– Nie… nie mam żadnych ozdób choinkowych.

– Już dawno zauważyłem.

Przemawiał do niej jak do istoty nieco upośledzonej i Bonnie bezradnie rozłożyła ręce.

– Ale my nie mamy jej czym przybrać. Moja ciotka nie uznawała takich rzeczy.

Westchnął ciężko.

– Człowiek musi myśleć o wszystkim. – Rozluźnił linki i drzewko zsunęło się na dół. – Przyszło mi dziś rano do głowy – ciągnął – że ma tu pani coś w rodzaju szpitala i że jest on dosyć ponury. Nic tu nie przypomina o świętach, a szpital w Kurrarze tonie w bożonarodzeniowych dekoracjach. Więc… – wyciągnął z samochodu pudełko – ma tu pani sztuczne ognie, różne świecidełka i bombki. Coś mi się wydaje, że siostra zapakowała nawet anioła na czubek choinki. Musi mi pani tylko powiedzieć, gdzie to postawić. I proszę wziąć pudełko.

Webb wypuścił choinkę z ręki, gdy sięgał po pudło, i drzewko zachwiało się. Próbował je złapać, ale było już za późno. Choinka przechyliła się niebezpiecznie. Bonnie wyciągnęła rękę w stronę drzewka w tej samej chwili co Webb. Ręce ich spotkały się, gdy choinka upadła, a oni obydwoje znaleźli się na ziemi.

Zapadła martwa cisza. Przez chwilę nic się nie działo. Bonnie czuła jedynie dotyk palców Webba i zapach zielonych igieł.

– Proszę, proszę, co za historia. – Skąpani byli w poświacie księżyca, a oczy Webba śmiały się do niej. Wypuścił z ręki choinkę, by ująć ją pod brodę. – Myślałem, że będę musiał najpierw wyszukać jemiołę, ale skoro rzuca się pani sama w moje ramiona…

– Drugą ręką objął ją za ramiona i przybliżył usta do jej warg.

Był to pocałunek pełen uśmiechu i radości. Pocałunek, jakich wiele w okresie świąt i nic ponadto, powtarzała sobie Bonnie, gdy dotknęła wargami jego ust. Miał to być przecież przyjacielski pocałunek, pocałunek jak muśnięcie. A jednak… dotyk jego rąk i ust, jego zapach…

O Boże, to nie jest już wcale przyjacielski pocałunek. Usta jego, które początkowo delikatnie tylko muskały jej wargi, zaczęły teraz żądać, wymagać, brać ją w posiadanie… Uśmiech ulotnił się gdzieś, pozostało tylko ciepło. Pozostało poczucie bliskości i pożądanie…

Nie wiadomo, co by było dalej, gdyby nie psy. Psy nie rozumiały, o co chodzi. Uznały już Bonnie za swoją panią, wiedziały, że to ona napełni im miski z jedzeniem i oto teraz leży na ziemi z jakimś obcym człowiekiem. Żaden szanujący się pies nie jest w stanie tolerować podobnego zachowania, więc dały od razu wyraz swemu oburzeniu. Nie zaatakowały wprawdzie bezpośrednio Webba, ale ich szczekanie zakłóciło nocną ciszę, a jeden z nich rzucił się do przodu, jakby w obronie swej pani.

– Leżeć… – Webb odsunął się od psa. Dougal wziął ogon pod siebie i przypełznął przepraszając, na co Bonnie roześmiała się niepewnie.

– Co za pociecha z takich psów! – odezwała się w końcu. – Nie widzicie, że on mnie napastuje?

Webb wstał i pociągnął Bonnie za sobą. Stanęli obok siebie. Bonnie oswobodziła rękę i próbowała doprowadzić do porządku swoje podniszczone ubranie.

– Dziękuję za choinkę. Niech ją pan tu zostawi, rano ją jakoś ustawię.

– Wyschnie do jutra – odpowiedział. – Trzeba ją zaraz wstawić do wody. Przywiozłem stojak z pojemnikiem na wodę. Proszę mi pokazać, gdzie ma stać, to zaraz się tym zajmę.

– Najlepiej będzie w pokoju Paddy'ego i Henry'ego. – Bonnie ciągle jeszcze nie mogła dojść do siebie i mówienie sprawiało jej trudność.

Gdy Webb wniósł drzewko do domu, dobiegło ich wołanie Henry'ego, który koniecznie chciał wiedzieć, co się dzieje. Świadomość, że jest przykuty do łóżka, dawała mu się najwyraźniej we znaki. Webb wniósł choinkę do pokoju, zapalił światło i wraz z Paddym i Henrym zaczęli podejmować decyzje dotyczące ozdabiania drzewka.

Bonnie usadowiła się na łóżku Paddy'ego i patrzyła, jak Webb wyciąga z pudła świecidełka, bombki, aniołki i lampki – wszystko, co było potrzebne, by przygotować pokój na Boże Narodzenie.

Choinka była ogromna – z trudem mieściła się w pokoju. Skrzydła anioła zamiatały sufit, a Webb stał na krześle, z trudem utrzymując równowagę.