Выбрать главу

Miał wysokie ciśnienie…

Przez dziesięć lat się nie leczył…

Bonnie zrobiła cięcie.

I to wystarczyło. Ślady krwawego wylewu uzmysłowiły jej, co się stało. Ethel Roberts otrzyma ciało męża nienaruszone. Nie ma potrzeby zakłócania jego spokoju.

Tętniak aorty spowodował natychmiastową śmierć. Bonnie odetchnęła z ulgą na myśl, że taką właśnie wiadomość będzie mogła przynieść Ethel.

Zakryła prześcieradłem twarz zmarłego i skończyła robienie notatek dla koronera. Ethel będzie już teraz mogła pogrzebać swego męża.

Bonnie wyszła z kostnicy i weszła do gabinetu Webb'a. Siedział za biurkiem z twarzą ukrytą w dłoniach. Plecy miał pochylone jakby w poczuciu klęski.

– Webb? – odezwała się cicho.

– Czy wiesz, że wyglądasz na jedenastoletnią dziewczynkę? – zapytał, podnosząc głowę.

– Czuję się tak, jakbym miała sto lat.

– Jeżeli ty masz mieć sto lat, to ja mam chyba sto pięćdziesiąt – przerwał jej z bladym uśmiechem. – Szybko wróciłaś. Co to było?

– Tętniak aorty. Musiał umrzeć od razu.

Skinął głową i sięgnął po słuchawkę.

– Zadzwonię do Ethel.

– Czy wyników nie powinien ogłosić najpierw koroner? – spytała Bonnie, ale Webb wykręcał dalej numer.

– Nic mnie to nie obchodzi – odparł. – Ethel odchodzi od zmysłów. Myśli, że jej mąż spowodował wypadek, bo zasnął za kierownicą i nie daje sobie wytłumaczyć, że jego śmierć nie miała związku z wypadkiem. Ta wiadomość pozwoli jej to lepiej zrozumieć.

– Może zechce pan do niej pojechać? Zajmę się tu przez ten czas wszystkim.

Webb potrząsnął głową.

– Jest tam cała rodzina. Ona po prostu czeka na telefon ze szpitala.

Słuchając, jak Webb rozmawia z Ethel, Bonnie zastanawiała się po raz nie wiadomo który, co kieruje tym człowiekiem. Potrafił się posunąć do gryzącej ironii i okrucieństwa, gdy tylko uważał, że wymaga tego sytuacja, a czasami, jak teraz, zdawał się uosobieniem delikatności i dobroci.

– Przyjdę dziś po pracy – powiedział i skończył rozmowę.

Po pracy, pomyślała Bonnie. Jakby przez najbliższe parę tygodni mogło istnieć dla Webba coś takiego jak czas wolny od pracy.

Jakby czytając w jej myślach, Webb, kładąc słuchawkę, zwrócił się do niej.

– Potrzebna mi będzie pomoc – powiedział bez ogródek, a Bonnie kiwnęła głową.

– Wiem – uśmiechnęła się – po to przecież wyszukał pan Grace Crammond. – Rozłożyła ręce w przyjaznym geście. – Oczywiście, że przez najbliższe parę tygodni będę mogła pomagać.

– Ale ja wcale nie mówię o paru tygodniach.

Zapadła cisza. Bonnie spuściła wzrok.

– Ja… ja nie mogę przyjąć stałej pracy.

– Nie rozważyłaby pani posady lekarza ogólnego w Kurrarze?

– W marcu zaczynam staż – oznajmiła. – W żaden sposób nie mogę teraz myśleć o zmianie wszystkich planów, żeby przyjechać do… żeby przyjechać tutaj.

– Żeby przyjechać do domu – poprawił ją Webb. – To chciała pani przecież powiedzieć. Dlaczego pani nie dokończyła zdania?

Spojrzała mu prosto w oczy.

– Bo to nie jest mój dom. To nigdy nie był mój dom. To nie jest moje miejsce.

– Pani matka się tu urodziła.

– Skąd pan to wie?

– Grace Crammond opowiedziała mi całą pani historię, gdy zadzwoniłem do niej dziś rano. Głupio mi teraz, że nie porozmawiałem z nią przed swoim przyjazdem do Melbourne, zamiast oskarżać panią.

– A co… Grace mówiła?

– Że mama wyjechała stąd po ślubie, a Henry był jej bratem. Opowiadała, że byli sobie z Henrym bardzo bliscy, ale stosunki z Lois nie układały się najlepiej. A potem, po śmierci pani rodziców, wuj chciał panią koniecznie zaadoptować, a Lois wypełniała swoje obowiązki, ale że trudno sobie wyobrazić, żeby można je było gorzej wypełniać. Ale… ale pomimo wszystko myśli pani o tym miejscu jako o swoim domu?

– Tak… Ale nie mogłabym tu wrócić.

Pokiwał głową.

– Potrafię to zrozumieć. Chciałbym tylko, żeby pani rozważyła moją propozycję. Bill Roberts powinien był przejść na emeryturę już parę lat temu, więc stopniowo ograniczał swoją praktykę. Już półtora roku temu rozpoczęliśmy poszukiwania nowego lekarza, ale bezskutecznie. Mało ludzi chce pracować na wsi.

– A dlaczego panu to odpowiada? – spytała.

– Może słyszała pani, że moja żona odniosła poważne obrażenia w wypadku samochodowym przed paru laty. Nie wytrzymywała napięcia, jakie z sobą niesie życie w mieście, więc przywieźliśmy naszego chłopca tutaj. A teraz… teraz Sam w swojej szkole czuje się doskonale, a Serena jest zadowolona ze swojego studia i pieca do wypalania i wszyscy są szczęśliwi. Ale jeśli nikogo nie znajdę…

– Wtedy ani Serena, ani Sam nie będą mieli z pana wielkiej pociechy – skończyła Bonnie.

Spojrzał na zegarek i skrzywił się. Słychać już było pierwsze kroki pacjentów.

– Zaczynają się popołudniowe godziny przyjęć.

– Więc jak bym mogła pomóc?

– Wyrażając zgodę na przyjazd tutaj na stałe.

– O tym nie może być mowy.

– Nie rozważy pani tego jeszcze? – Wstał i podszedł do niej, aby położyć jej rękę na ramieniu. Dotyk jego przyprawił ją o drżenie, ale zdołała zachować spokój.

– Proszę… – zagryzła wargi.

– Co się stało?

– Nie chcę… nie chcę, żeby mnie pan dotykał – szepnęła.

– Do licha! Dlaczego?

W jego głosie można było wyczuć nutę zdziwienia – jakby dotknięcie jej sprawiało mu przyjemność i jakby był przy tym pewny, że ona odwzajemnia te uczucia.

– Ponieważ tego nie lubię – odpowiedziała spokojnie. Uchyliła drzwi i rzuciła okiem na wypełniającą się szybko poczekalnię. – Zdaje się, że schodzą się już pacjenci. Czy… czy mogę kilku z nich zabrać?

Webb pokiwał głową.

– Bardzo bym chciał.

– I pójdzie się pan położyć spać?

– A pani będzie tu pracować? To nie bardzo sprawiedliwe.

– O piątej pojadę do domu i zostawię pana na noc – oznajmiła. – A sam pan wie, że nie ma żadnej pewności, że nie będzie pan budzony w nocy.

Zawahał się, ale widać było, że jest zmęczony i ulega pokusie.

– Jeśli rzeczywiście pani tak uważa… – Podniósł znowu rękę, by jej dotknąć, ale Bonnie cofnęła się, a oczy Webba zmrużyły się w ironicznym uśmiechu. – Nie mam zamiaru pani gwałcić, pani doktor.

– Nie udałoby się to panu – odpowiedziała lodowatym tonem. – Mam czarny pas w dżudo.

– A więc gdybym podszedł do pani, gdybym chciał położyć ręce na pani ramionach i gdybym spróbował panią pocałować…

– Niech pan tego nie robi. – Bonnie z rozpaczą zerknęła do tyłu. Z poczekalni przyglądało im się z żywym zainteresowaniem sześć par oczu.

– Mówiła pani przecież, że się potrafi bronić.

Po jego twarzy błąkał się ironiczny uśmieszek.

– Jeżeli trzeba, potrafię się bronić. Niech mnie pan zostawi!

Krzyknęła to z rozpaczą, ale z góry wiedziała, że to na nic się nie zda. Webb Halford zbliżył się do niej, położył jej ręce na ramionach i nachylił się, by ją pocałować.

Nie minęła sekunda, gdy leżał na plecach.

Z poczekalni dobiegły ich oklaski. Bonnie wyjrzała przez drzwi i poczerwieniała. Pacjenci słyszeli całą wymianę zdań, a teraz śledzili akcję.

– Ostrzegałam pana – przemówiła do człowieka leżącego na podłodze.