– Nieprawda!
– Ależ tak – powiedział łagodnie i pocałował ją leciutko w czoło. – Nie przypominasz Diany. W niczym jej nie przypominasz. Zdawało mi się, że nigdy się już nie zakocham, bo nie ma przecież na świecie drugiej Diany, a okazuje się, że to wcale nie jest potrzebne. Bo jest za to Bonnie, a Bonnie – czy widział ktoś coś podobnego? Bonnie ma czarny pas w dżudo, bardzo się stara, żeby się nie roześmiać, wtedy gdy postanowiła sobie być zagniewana, cierpi z powodu zaginionej kury i kontuzjowanej krowy. Potraktowana została w sposób obrzydliwy, a ja… ja chciałbym coś zrobić, żeby uwierzyła, że można ją pokochać dla niej samej, bo jest cudowną osobą, i że uda się nam stworzyć razem rodzinę. Co ty na to?
Patrzył jej prosto w oczy, a w niej topniało serce na widok jego cierpienia i miłości, którą dostrzegła w jego oczach.
– Webb, ja nie mogę…
– Nie możesz mi już teraz obiecać, że wyjdziesz za mnie za mąż? – powiedział poważnie. – Doskonale rozumiem. Ale ja jestem uosobieniem cierpliwości i zaczekam.
– Ależ nie!
– Chcesz powiedzieć, że nie muszę czekać?
– Webb…
– Zgadzam się, Bonnie, na wszystko. Zapomnij na chwilę o moich oświadczynach. Odłóżmy tę sprawę na co najmniej dwadzieścia minut. Ale nie będziesz miała nic przeciwko temu, że cię pocałuję?
– Webb, nie…
– Kochanie, co się stało?
Oczy jego wyrażały zdumienie.
– Nie możemy, proszę cię…
Webb rozejrzał się dookoła. Zza bramy przytuloną do siebie parę śledziły oczy jałówki, która skręciła nogę.
– Aha, to o to chodzi! – zaśmiał się Webb. – Nasza pacjentka miesza się do nie swoich spraw. Widać, że szybko przychodzi do siebie.
– Webb…
– Masz świętą rację. – Z teatralną dezaprobatą pokiwał głową, patrząc na uratowane przez nich z takim poświęceniem zwierzę. – Ale nic nie szkodzi. Znam jedno miejsce…
Szybkim ruchem chwycił Bonnie w ramiona i niósł ją przez podwórze w kierunku stodoły. Nie zdążyła nawet zaprotestować.
Stodoła była pełna siana, a Webb zaniósł swoją zdobycz na samą górę, pod rozgrzany słońcem dach. Rozgarnął siano i ułożył ją tam niczym na królewskim łożu.
Bonnie ociekała wodą, a gumowe kalosze zgubiła gdzieś po drodze. Leżała oszołomiona, jej ogromne oczy wpatrzone były w Webba, który spoczął obok niej.
– Nie masz pojęcia, jak ślicznie wyglądasz – szepnął jej czule do ucha. – Nie masz pojęcia, jak bardzo czekałem na tę chwilę…
A potem nie było już czasu na słowa. Leżał obok niej i trzymał w ramionach jak swoją własność, której nikt mu nie może odebrać.
Bonnie nie była w stanie mu się sprzeciwić. Nie chciała nawet. Tak właśnie powinno było się stać. Czuła się nareszcie bezpiecznie, u siebie, jakby ten człowiek należał do niej.
Nie da się opisać, co odczuwała. Piersi twardniały jej w niecierpliwym oczekiwaniu, a całe ciało było jedną wielką tęsknotą za mężczyzną, który leżał przy niej.
– Webb…
Jej głos wyrażał błaganie i pieszczotę zarazem.
– Należymy do siebie – wyszeptał, a oczy jego mówiły o miłości i pożądaniu. – Spróbuj tylko zaprzeczyć.
Nie umiała. W każdym razie nie teraz. Tuż obok rozległ się dźwięk klaksonu. Bonnie poderwała się. Mój Boże, co ja tu robię? Czuła się jak niegrzeczne dziecko.
– Mleczarz – oznajmił Webb z uśmiechem. – Czy wypełniłaś kartę?
Klakson rozległ się znowu.
– Chciałam – szepnęła, starając się mówić z godnością – ale mi przeszkodzono.
Mleczarz wjechał już na podwórko. Stał teraz przy szoferce i trąbił jak na alarm.
– Pomóż mi… – szepnęła. Webb leżał zakopany w sianie, a oczy jego śmiały się przekornie. – Pomóż mi zejść na dół.
– Zejdziemy obydwoje, trzymając się za ręce i będziesz musiała wyjść za mnie za mąż.
– Pomyśl, jaką będziesz miał opinię…
Przygarnął ją do siebie.
– I kto tu mówi o mojej opinii? A kto mnie nazywał obłudnym potworem?
– Webb, muszę już iść!
Zdołała wreszcie uwolnić się z jego objęć i ześliznąć na dół. Nerwowo zapinała guziki koszuli i gdy znalazła się na podwórku, wyglądała całkiem przyzwoicie, mimo że była na bosaka.
– Dzień dobry – zawołała nieswoim głosem.
Mleczarz przyjrzał się jej uważnie.
– Nie wypełniła pani karty – odezwał się przepraszającym tonem. – Gdyby nie to, zabrałbym mleko i… nie przeszkadzałbym.
– Przepraszam. – Bonnie brak było tchu i usprawiedliwiała się jak niegrzeczne dziecko. – Byłam w stodole, ustawiałam… ustawiałam pułapki na myszy.
– Aha…
Drżącą ręką wypełniła kartę, czując cały czas obecność Webba, który patrzył na nich z góry.
Mleczarz w końcu odjechał i po chwili stanął przy niej Webb. Wprost pękał ze śmiechu. Wyjął jej z włosów źdźbło siana i pocałował.
– Boję się, pani doktor, że to nie moja opinia na tym ucierpiała. Po całej dolinie się teraz rozniesie, że byłaś na sianie z doktorem Halfordem.
– Przecież cię nie zobaczył…
Webb uśmiechnął się i wskazał ręką samochód – starego, szarego bentleya, który stał w kącie podwórka.
– Mało kto nie zna samochodu doktora Halforda – oświadczył. – Nie myślisz chyba, że on choć na chwilę uwierzył w zakładanie pułapek na myszy.
– Jest tu przecież także samochód Grace – odpowiedziała, doprowadzona do rozpaczy. – Pomyśli sobie pewnie, że jesteś gdzieś z nią w domu.
– Widziałem ze stodoły i Grace, i Henry'ego, i Paddy'ego. Siedzieli wszyscy troje na werandzie i doskonale ich było widać. – Przyciągnął ją do siebie i objął. – Nie ma rady. Dwadzieścia minut minęło. No więc czy wyjdziesz za mnie, czy też pozwolisz, żeby wszyscy w Kurrarze o tobie opowiadali?
– Webb… – Spojrzała na niego błagalnym wzrokiem, prosząc o zrozumienie. – Webb, skąd możesz wiedzieć, że chcesz się ze mną ożenić? To nie ma sensu.
– Jak bym mógł nie wiedzieć? – W jego głosie kryło się niekłamane zdumienie. Obejrzał ją raz jeszcze od stóp do głów. – Jak bym mógł cię nie pokochać, ty moja zwariowana, kochana dziewczyno?
– Kochana… – Bonnie pokręciła głową z oczami pełnymi łez. – Nic z tego nie wyjdzie, Webb. To nie dla mnie przecież.
– Bo już byłaś raz zaręczona, tak? – Webb zachmurzył się. – Mogę mu być tylko wdzięczny, że cię porzucił. Ale musiał być głupi…
– Gdybyś mnie lepiej znał… – Bonnie postanowiła mu wszystko powiedzieć. – Nic z tego nie wyjdzie. Nawet moi rodzice specjalnie mnie nie kochali…
– O czym ty, na Boga, mówisz?
– Opowiadała mi o tym ciotka Lois…
– Ach, ona… – Przygarnął ją mocno do siebie. – Czy chcesz powiedzieć, że nie ma czegoś takiego jak miłość, bo nie kochali cię twoi rodzice? A przecież to, że żyjesz, zawdzięczasz tylko temu, że kochali cię tak bardzo, że zdecydowali się nie zabrać cię z sobą.
– Ale…
– Rozmawiałem długo z Grace Crammond. O tobie i o twojej ciotce. – Podniósł ją wysoko, tuląc do siebie i nie zważając na jej gwałtowny protest. – Była jedyną osobą, która w ogóle w tej rodzinie mówiła. I jak się wydaje, potrafiła wszystko zaprawić jadem, który najwyższy czas usunąć.
– Proszę cię, postaw mnie już na ziemi… – Webb szedł w kierunku domu ze swym drogocennym skarbem w ramionach. – Przecież… przecież na pewno jesteś potrzebny w szpitalu. Co będzie, jeśli ktoś cię teraz szuka?