Выбрать главу

Tym bardziej że spełnienie prośby Bakira nie było wcale trudne. A jednak jakieś uczucie, którego Johann nie rozumiał, sprawiało, że nie mógł się zdecydować. Poruszył się niespokojnie.

W tym czasie nieznajomy bacznie go obserwował.

— No dobrze — powiedział w końcu Johann, kiedy przedłużająca się cisza zaczęła być niezręczna. — Myślę, że mogę to dla niego zrobić.

— Dziękuję panu — rzekł mężczyzna, chwytając dłoń Johanna i energicznie nią potrząsając. — Bardzo panu dziękuję. — Popatrzył na zegarek. — Spotkają się z panem dokładnie o siódmej w Tiergarten, obok pomnika Goethego.

Zanim Johann zdążył odpowiedzieć, nieznajomy mężczyzna zniknął.

Na dworze padał śnieg. Johann owinął szczelniej szalik wokół szyi. Miał na sobie tylko gruby dres włożony na podkoszulek i dżinsy.

Skierował się w stronę Tiergarten, wielkiego parku będącego prawdziwą oazą spokoju w samym centrum Berlina. Nie musiał iść daleko, gdyż kryty basen, gdzie ćwiczył, znajdował się niedaleko Friedrichstrasse, nad brzegiem Sprewy.

W czasie drogi naszły go wątpliwości, czy naprawdę powinien był się zgodzić na przyjęcie żony i córki Bakira do swojego mieszkania. Od czasu kiedy tajemniczy Turek zniknął nagle z szatni jak duch, przez głowę Johanna przelatywały dziesiątki pytań. Dlaczego właśnie ja? — zdawał się mówić jakiś głos w jego głowie. — Prawdę mówiąc, znam Bakira tylko z pracy. W żaden sposób nie mieszałem się do jego prywatnego życia.

Johann przypomniał sobie wieczór, kiedy Bakir zaprosił go do swojego domu w Kreuzburgu. Poznał tego wieczoru wielu ludzi, przeważnie także Turków. Dlaczego Bakir nie zwróci się do któregoś z nich o pomoc? — zapytał siebie.

Zanim doszedł do Unter den Linden i skręcił w stronę Tiergarten, był niemal przekonany, że Bakir musi być jakimś działaczem politycznym. Możliwe, że nawet jednym z przywódców ruchu sprzeciwiającego się ustawie o zatrudnianiu obcokrajowców. Od czasu kiedy niemiecki parlament, uginając się przed wolą Freisingera, uchwalił to nowe prawo, dochodziło do częstych przerw w pracy i pokojowych demonstracji. Tak, to musi być to — powiedział sobie Johann. — W przeciwnym razie nie wyrzucono by go z pracy.

Kiedy dotarł do Bramy Brandenburskiej, na kilka sekund się zatrzymał. Po lewej stronie, na terenach, które aż do pierwszych lat dwudziestego pierwszego wieku były częścią

Tiergarten, niemal do samego Leipziger Platz, stało teraz obok siebie kilka gmachów mieszczących muzea różnych ważnych okresów w historii Niemiec. Pierwszym i najstarszym budynkiem, który Johann odwiedził dwukrotnie jako dziecko, było Muzeum Muru Berlińskiego. O kilka domów dalej znajdowało się kontrowersyjne Muzeum Trzeciej Rzeszy, które w ostatnich latach było obiektem wielu demonstracji i protestów.

Johann skręcił do parku i znalazł się na tyłach gmachów. Stwierdził, że śnieżyca przybrała na sile. Niewielkie trawniki po obu stronach alejki były teraz zupełnie białe. Tu i tam widniały na nich ślady króliczych łap. Ciężkie chmury nie przepuszczały światła budzącego się poranka, ale kilka zapalonych tu i ówdzie latarń oświetlało park wystarczająco jasno, by Johann mógł je widzieć.

Co sto metrów na trawnikach przy alejce stały grube skąpy z napisami: YERBOTEN, umieszczonymi tuż nad rejestrującymi wszystko obrotowymi kamerami. Ich zadaniem było przypominanie wszystkim odwiedzającym Tiergarten, że spanie na terenie parku, w dzień czy w nocy, w namiocie czy pod gołym niebem, w śpiworze czy bez, było ciężkim wykroczeniem, karanym grzywną w wysokości co najmniej trzystu marek i czasem dodatkowymi trzydziestoma dniami aresztu.

Przez alejkę przebiegł nagle jakiś królik i Johann puścił się za nim w pościg. Rzecz jasna, nie był dla małego zwierzątka dość szybkim partnerem i tylko zamoczył w śniegu swoje sportowe buty. Gdy zatrzymał się, by uspokoić oddech, zauważył, że stoi obok wysokiego, znajdującego się pod napięciem płotu chroniącego tyły Muzeum Trzeciej Rzeszy. Mimo zasłaniających mu widok drzew i padającego śniegu, wpatrywał się w budynek, rozmyślając o swojej narzeczonej, Evie, i jej pracy w tym muzeum. Nagle dobiegł go zza pleców czyjś ostry głos.

— Was tun Się hier? — odezwał się mężczyzna, wyłaniając się zza drzewa. Miał na sobie stalowoszary mundur policjanta z oddziałów Służby Bezpieczeństwa Kraju.

— Szedłem sobie aleją — odrzekł spokojnie Johann. — A potem wpadło mi do głowy, żeby się pościgać z królikiem…

— Proszę o pańską kartę identyfikacyjną — przerwał mu policjant, wyciągając rękę. Kiedy podszedł do Johanna, ten stwierdził, że podobnie jak większość funkcjonariuszy SBK, był mężczyzną bardzo młodym, najwyżej dwudziestoletnim.

Johann sięgnął do małej torby wiszącej na biodrze i wręczył funkcjonariuszowi kartę. Policjant wyglądał na zdenerwowanego, jakby po raz pierwszy kogoś legitymował. Możliwe, że sprawiał to niezwykły wzrost Johanna. Funkcjonariusz wyciągnął niewielki komputer z małym odchylanym ekranem i wsunął do czytnika podaną kartę. Nic się nie stało. Zdziwiony wyciągnął kartę i umieścił ją w czytniku po raz drugi. Ekran jednak pozostał nadał ciemny.

— Pańska karta musi być fałszywa — oświadczył z przekonaniem, a potem odpiął od pasa pałkę i zakomenderował: — Proszę ze mną.

Johann uśmiechnął się do niego.

— Możliwe, że zapomniał pan włączyć urządzenie — odparł, nie kryjąc sarkazmu w głosie. Po kilku sekundach zły i zakłopotany policjant odczytywał z ekranu monitora dane personalne Johanna, które uzyskał drogą radiową z głównego komputera centrali SBK.

— Kiedy się pan urodził? — zapytał, ocierając ekran ze śniegu i odchylając go w taki sposób, żeby Johann nie mógł widzieć wyświetlonej tam daty.

— Jedenastego listopada 2111 roku — odpowiedział Johann.

— Pański zawód?

— Inżynier systemów. W tej chwili jestem zatrudniony w Berlińskim Instytucie Gospodarki Wodnej.

Policjanta jednak to nie zadowoliło.

— Gdzie pan mieszka? — zapytał.

— Schumannstrasse dwadzieścia osiem, mieszkanie F — odrzekł nieco poirytowany Johann. — Proszę posłuchać — dodał. — Sam pan widzi, że nie jestem włóczęgą, i o ile mi wiadomo, nie popełniłem żadnego wykroczenia. Jeżeli w dalszym ciągu będzie pan wypytywał mnie bez powodu, ostrzegam, że złożę zażalenie w biurze pańskiej organizacji… Mój kuzyn, Ludwig, który służy u was w randze kapitana, wiele razy zapewniał mnie, że SBK nie nachodzi lojalnych obywateli niemieckich.

Wyraz twarzy policjanta uległ gwałtownej zmianie. Natychmiast zaczął tłumaczyć się i przepraszać.

— Bardzo mi przykro, mein Herr — powiedział, lekko się jąkając. — Nie miałem pojęcia, że Ludwig Eberhardt jest pańskim kuzynem. To przełożony mojego dowódcy… — Wyglądało na to, że na chwilę zapomniał, co chce powiedzieć. — Wykonywałem tylko swoją pracę — odezwał się w końcu. — Otrzymaliśmy meldunek, że jacyś wywrotowcy mogą chcieć zakłócić otwarcie wystawy. Mam rozkaz zatrzymywać wszystkich ludzi, którzy kręcą się w tej części parku…

Johann wyciągnął rękę.

— Moja karta, jeżeli mogę prosić — przerwał mu szorstko. — Czas już na mnie.

— Natiirlich — odrzekł policjant, oddając mu kartę i szeroko się uśmiechając.

Służba Bezpieczeństwa Kraju powstała zaledwie cztery lata wcześniej, zaraz po tym, jak premierem rządu został wybrany Freisinger. Początkowym celem tej nowej organizacji, obejmującej zasięgiem cały kraj, było przywrócenie ochrony niemieckich granic przed wciąż przybierającą na sile falą imigrantów. Większość z nich pochodziła z Afryki i Bliskiego Wschodu, a przedostawała się do południowej Europy z rejonów Morza Śródziemnego. Mimo iż koncepcja narodowych granic została uznana za przestarzałą, kiedy przed stu dwudziestoma laty narodziła się Federacja Europejska, żaden z jej pozostałych członków nie zgłosił stanowczego sprzeciwu wobec jednostronnego ogłoszenia przez Niemcy zamiaru patrolowania narodowych granic. System, jaki wprowadzono w życie, okazał się bardzo skuteczny. Nim zdążyły upłynąć dwa lata, zalewająca dotychczas Niemcy fala nielegalnych imigrantów przerodziła się w leniwie ciurkający strumyk.