Выбрать главу

Johannowi nie powiodło się lepiej, gdy chciał złożyć w biurze inżyniera zaopatrzeniowca agencji formalny protest w sprawie dostarczania do Valhalli zbyt małych ilości zamawianych podzespołów. Dyżurny urzędnik był nastawiony zdecydowanie nieprzychylnie i oświadczył Johannowi, że i tak powinien uważać się za szczęściarza, gdyż wiele innych placówek nie dostaje ani jednej zamówionej części.

Po południu pierwszego dnia Johann próbował znaleźć kogoś z personelu MAK-a, kto poddałby analizie chemicznej ślady na szybie jego hełmu. Odsyłany z jednego miejsca do drugiego, trafił w końcu na jakiegoś niezwykle szczerego młodzieńca, który wyjaśnił mu, że agencja właśnie demontuje wszystkie swoje laboratoria chemiczne na Marsie.

W godzinę po opuszczeniu budynku dyrekcji MAK-a poirytowany i zniechęcony Johann odwiedził biuro agencji pośrednictwa pracy, utrzymujące stosunki z firmą Guntzel i Stern. Tam, po złożeniu oficjalnego oświadczenia, że chce zostać na Marsie przez następne dwa lata, usłyszał, że na jego oferty pracy zgłosiło się bardzo mało chętnych, pomimo utrzymującego się wciąż dużego bezrobocia i faktu, że pracę reklamowano jako wyjątkowo ciekawą.

— Musi pan zdawać sobie sprawę z tego, że tu, w Mutchville, ludzie są o krok od paniki — powiedział mu kierownik biura. — Nikt nie myśli o niczym innym oprócz powrotu na Ziemię. Propozycja sześciomiesięcznej pracy w tak odległej placówce jest nie do przyjęcia nawet dla ludzi, którzy są bezrobotni i nie mają grosza przy duszy.

Drugiego dnia pobytu w Mutchville Johann przeprowadził rozmowy z kilkoma ludźmi chętnymi do pracy; zgłosili się do biura w odpowiedzi na jego ofertę. Niestety, zatrudniony mógłby zostać tylko jeden z nich, a i to na stanowisku niezupełnie wykwalifikowanego technika w wydziale łączności. Żaden z pozostałych nie spełniał nawet minimalnych warunków, postawionych przez Johanna. Całe popołudnie spędził dzwoniąc do różnych ludzi w Mutchville, którzy w komputerowych bazach danych byli zarejestrowani jako bezrobotni i kwalifikowaliby się do pracy jako inżynierowie. Niestety, nie udało mu się przekonać ani jednego, żeby chociaż zgłosił się na rozmowę wstępną. Nie chcąc przyznać przed samym sobą, że sytuacja jest beznadziejna, przed powrotem na noc do hotelu Johann przeprowadził jeszcze jedną rozmowę z kierownikiem biura agencji zatrudnienia.

— Istnieje już tylko ostatnia możliwość, ale uprzedzam, że bardzo ryzykowna — powiedział mu mężczyzna. — Najnowsze przepisy zezwalają na zatrudnianie w odległych placówkach osób z kolonii karnej w Alcatraz. Człowiek z Placówki Górniczej Utopia, pełniący tam taką samą funkcję jak pan, też groził, że zamknie kopalnie i wstrzyma wydobycie z powodu braku personelu. Znalazł jednak w Alcatraz kilku ludzi, którzy zgodzili się w ciągu sześciu miesięcy wykonywać najcięższą fizyczną pracę w zamian za obietnicę gubernatora, że daruje im resztę kary… Nie wiem, czy pośród więźniów znajdzie pan kogoś dostatecznie wykwalifikowanego, by odpowiadał pańskim wymaganiom, ale jest bardzo możliwe, że będzie pan miał wielu chętnych na wszystkie inne stanowiska nie wymagające kwalifikacji…

Kiedy pociąg przejeżdżał przez kopuły otaczające Mutchville, wyruszając w siedemdziesięciokilometrową podróż do Alcatraz, Johann myślał o wideofonicznej rozmowie, jaką odbył poprzedniego dnia z zastępcą naczelnika więziennej straży. Funkcję tę pełniła ciemnowłosa Szwajcarka, Anna Kasper, osoba niezwykle uczynna. Obiecała udostępnić Johannowi wszystkie komputerowe dane kolonii karnej na temat zawodowych kwalifikacji więźniów, a co więcej, zgłosiła się na ochotnika, że będzie towarzyszyła mu podczas całej wizyty.

Pani Kasper czekała na niego w gabinecie przyjęć, znajdującym się tuż obok śluzy kopuły w Alcatraz. Przedstawiła się, jeszcze zanim Johann zdążył zdjąć kosmiczny kombinezon. Była trzydziestokilkuletnią ciemnooką kobietą o zdumiewająco atrakcyjnej twarzy i rysach znacznie łagodniejszych od tych, które Johann widział na ekranie wideofonu. Po kilku minutach rozmowy przekonał się, że Anna Kasper jest jedną z bardzo rzadko spotykanych osób, które umieją naprawdę słuchać.

Resztę tego poranka Johann spędził, przeglądając w biurze Anny informacje na ekranie komputerowego monitora. Okazało się, że na jedno z oferowanych przez niego miejsc pracy zgłosiła się prawie połowa przetrzymywanych w Alcatraz więźniów. Nietrudno było zrozumieć dlaczego. Wolny człowiek zapewne mógł nie chcieć spędzić sześciu miesięcy życia w prowincjonalnej Valhalli, ale skazanego na wiele lat więźnia interesował pomysł półrocznej, bardzo dobrze płatnej pracy z perspektywą darowania reszty kary po jej zakończeniu.

Johann zgodził się na propozycję Anny, żeby ograniczyć liczbę chętnych, i podzielił kandydatów na cztery grupy zależnie od posiadanych przez nich kwalifikacji, i tego, czy mogli stanowić zagrożenie, czy nie mogli. Znacznie więcej niż połowę wszystkich więźniów Anna sklasyfikowała jako niebezpiecznych przestępców, a Johann się zgodził, by wyeliminowała z tej grupy wszystkich nie ubiegających się o żadną z oferowanych posad inżyniera. Po dokonaniu tej selekcji okazało się jednak, że na dwie takie posady zostało tylko pięciu wykwalifikowanych kandydatów, spośród których aż czterech zostało uznanych przez Annę za niebezpiecznych. Johann postanowił więc, że porozmawia ze wszystkimi.

— No i jak ci poszło? — zapytała go Anna sześć godzin później, kiedy wyczerpany Johann oświadczył jej, że zakończył wszystkie przewidziane na ten dzień rozmowy. Weszła do niewielkiej sali konferencyjnej i poczęstowała go piwem.

— Myślę, że nie najgorzej — odparł, podziękowawszy jej za piwo. — W gruncie rzeczy widziałem pośród więźniów dobrych kandydatów na wszystkie posady z wyjątkiem inspektora budownictwa. A ten śmieszny Amerykanin, Barry Watson, jest przecież doskonałym inżynierem informatykiem… Przy okazji, za co tutaj siedzi? Nie miałem jeszcze czasu sprawdzić jego więziennej kartoteki.

— Sprzeniewierzył pieniądze i tu, i na Ziemi, włamując się do sieci komputerowych różnych banków. Powinnam podkreślić, że nie okazał później żadnej skruchy. Mogą być z nim kłopoty w pracy.

— Porozmawiamy o tym jutro — powiedział Johann. Wstał od stołu i rozprostował mięśnie, a potem pociągnął duży łyk piwa. — Albo może jeszcze dzisiaj wieczorem, kiedy zjem coś i odpocznę.

— Nasza normalna pora obiadu już dawno minęła, ale kazałam, żeby przygotowano ci posiłek — rzekła Anna. — Stoi teraz na stole konferencyjnym w moim gabinecie.

Kiedy Johann zaczai jeść, Anna usiadła naprzeciwko niego. Z początku rozmawiali o kandydatach do pracy, później jednak rozmowa zeszła na temat pogarszającej się politycznej i ekonomicznej sytuacji Marsa.

— Nie cierpię być pesymistką, lecz myślę, że tutejsze warunki zmienią się na znacznie gorsze, zanim zaczną się poprawiać — oświadczyła Anna.

— Ja też tak sądzę — przyznał Johann między jednym a drugim kęsem.

— U nas także za dwa tygodnie zmniejszy się liczebność personelu — powiedziała Anna. — Ani naczelnik, ani ja, nie sądzimy, by strażnicy, którzy pozostaną, dali sobie radę z utrzymaniem ładu. To straszne, ale prawdziwe… Grozi nam, że władzę w Alcatraz przejmą więźniowie.

— Czy naczelnik zwrócił na to uwagę w rozmowie z gubernatorem?

— Tak — odrzekła Anna. — Ale bez większego skutku. Alcatraz jest dla gubernatora najmniejszym problemem. Jeden z ministrów jego rządu powiedział nawet coś takiego: „No to co, że więźniowie się zbuntują? Co mogą zrobić sami pod tą odciętą od reszty Marsa kopułą?”

Posłuchaj, nie mówię tego po to, żeby siać panikę… Martwi mnie tylko własne bezpieczeństwo, a poza tym, mówiąc szczerze, przynajmniej na jakiś czas mam dosyć takiej pracy. Moim zdaniem całkiem nieźle nadawałabym się na to stanowisko inspektora budownictwa, które masz nie obsadzone u siebie, w Valhalli. A co więcej, jeżeli się zdecydujesz zatrudnić któregoś z naszych więźniów, moje doświadczenie z pracy z nimi może być jeszcze jedną rzeczą przemawiającą na moją korzyść. Mam nadzieję, że nie uznasz mnie za bezczelną, ale przygotowałam krótki opis przebiegu swojej dotychczasowej pracy, żebyś mógł przeczytać dzisiaj wieczorem.