Выбрать главу

— Orbita planety musi przecinać trajektorię jakiegoś roju meteorytów — stwierdził Johann, kiedy trochę ochłonął po przeżytym wstrząsie. — Ale widok był rzeczywiście wspaniały.

— Czy możemy wyjechać na zewnątrz i obejrzeć miejsce, w którym lądowały? — zapytała zakonnica.

Johann popatrzył na nią z prawdziwym niedowierzaniem.

— Teraz? — zdziwił się. — O czwartej nad ranem? Beatrice się uśmiechnęła.

— Mnie to nie przeszkadza, więc jeżeli i tobie nie…

Kiedy znaleźli się w śluzie i Johann sprawdził łazik oraz wszystkie jego systemy pomocnicze, poczuł nagle, że nie może powstrzymać się od śmiechu. Beatrice, która usłyszała jego chichot w słuchawkach kosmicznego hełmu, podeszła trochę bliżej i stanęła przed nim.

— Co się stało? — zapytała.

Johann popatrzył na nią przez szyby obu hełmów.

— To wszystko jest kompletnym szaleństwem — powiedział walcząc z sobą, żeby znów nie wybuchnąć śmiechem. — To najbardziej zwariowany pomysł w moim życiu. Dałbym wiele, żeby być tutaj i widzieć twarz Naronga, który po obudzeniu przez alarm będzie słuchał nagranej przeze mnie informacji: „Drogi Narongu, mniej więcej o czwartej nad ranem ja i siostra Beatrice ujrzeliśmy jakieś niezwykle jasne światła. Uruchomiliśmy łazik 14A i pojechaliśmy nim na zachodni płaskowyż, by zobaczyć, co się tam dzieje”.

Po minucie Johann nadal chichotał, choć z krótszymi lub dłuższymi przerwami. On i zakonnica siedzieli teraz w kabinie łazika obok siebie i czekali, aż warunki w śluzie upodobnią się do panujących na powierzchni Marsa.

— Czy stroisz sobie ze mnie żarty, bracie Johannie? — zapytała go Beatrice. — Nawet jeżeli tak, wcale mi to nie przeszkadza — dodała. — Nie mam ci tego za złe. Doceniam to, co robisz, żeby zaspokoić moją ciekawość.

Johann odwrócił się w jej stronę.

— Wcale nie… No, może trochę — przyznał w końcu. — Po prostu nigdy przedtem nie spotkałem nikogo chociaż trochę podobnego do ciebie.

— Ja mogłabym powiedzieć to samo o tobie, bracie Johannie — odparła.

Jechali w milczeniu na zachód, oświetlani pierwszymi promieniami słońca, które w tym okresie późnego lata wschodziło na niebie dokładnie za ich plecami. Był cudowny poranek. Blask słońca wznoszącego się łagodnym łukiem na marsjańskim niebie z każdą chwilą coraz bardziej gasił ogniki milionów gwiazd nad ich głowami.

— Będę tęskniła za tą planetą — odezwała się Beatrice, kiedy Johann skierował łazik na łagodne zbocze kończące się na wierzchołku płaskowyżu. — To dzikie i niegościnne miejsce; właściwie nie nadaje się dla ludzi, ale jest pełne surowego piękna.

— Pewnego dnia — powiedział Johann, podskakując na fotelu, kiedy łazik zatrząsł się na nierówności gruntu — rozwiążemy wszystkie nasze problemy na Ziemi, a wówczas ta planeta stanie się prawdziwym rajem.

— Jeżeli taka będzie wola Boga, bracie Johannie — poprawiła go zakonnica. Wierzchołek płaskowyżu znajdował się o kilkaset metrów ponad poziomem miejsca, w którym zbudowano Valhallę. Spojrzawszy za siebie, w stronę wschodzącego słońca, Johann zobaczył jej kopuły i pomyślał, jak bardzo razi go ich widok w takim miejscu. Przekonał się, że na płaskowyżu zalega o wiele więcej kamieni i odłamków skał niż w najbliższym sąsiedztwie placówki. Niektóre były całkiem duże, wskutek czego od czasu do czasu zasłaniały im widok. Często tylko z najwyższym trudem Johann wybierał dalszą drogę między skalnymi blokami.

— Te wszystkie skały to ejektamenta — oznajmił. — Zostały wyrzucone dawno, przed milionami lat, przez coś, co spadło tutaj z nieba. W pobliżu znajduje się olbrzymi krater.

W pewnej chwili skręcił ostro w lewo, by nie musieć przejeżdżać przez teren usiany chaotycznie rozrzuconymi wielkimi głazami. Kierowali się teraz na południe, ale przejechali zaledwie kilkaset metrów, kiedy rdzawobrązowe niebo nad ich głowami przecięła kolejna jasna błyskawica. Spojrzeli w górę i zobaczyli, jak smuga światła mierzy prosto w łazik. Siostra Beatrice schwyciła mężczyznę za ramię, ale spadająca gwiazda nie trafiła w ich pojazd, lecz uderzyła o jakiś kilometr przed nim.

Johann prowadził łazik tak szybko, jak pozwalał mu na to niebezpieczny teren. Kiedy minęli niewielkie wzniesienie na wierzchołku płaskowyżu, ich oczom ukazał się widok, którego mieli już nigdy nie zapomnieć. Ujrzeli, jak dziwaczny, przypominający wielką białą kulę obiekt wysunął ze środkowej części podobne do nożyc urządzenie i właśnie wydostawał się ze środka, wycinając otwór w wielowarstwowej powłoce mającej niewątpliwie amortyzować siłę jego uderzenia o powierzchnię Marsa.

Ogromna biała kula spoczywała po ich prawej stronie, na samym skraju niewielkiej, oczyszczonej z głazów kotliny. W kilku zagłębieniach terenu było widać porzucone inne powłoki z ziejącymi, czarnymi otworami, a także wiele różnych białych przedmiotów o gładkich powierzchniach i zaokrąglonych kształtach, z widocznymi tu i ówdzie czerwonymi paskami lub innymi oznaczeniami tej samej barwy. Większość tych dziwnych przedmiotów pozostawała bez ruchu, ale nie wszystkie. Ustawione w różnych miejscach, wyciągniętymi wyrostkami czy chwytakami porządkowały teren, wynosząc zaśmiecające go głazy jak najdalej od dwóch nie ukończonych ogromnych konstrukq'i znajdujących się w samym środku kotliny.

Nad każdą unosiła się długa wstęga pełna jasno świecących kulek. Obie wstęgi były o wiele większe niż formacje, które Johann widział przedtem. Z tak dużej odległości wydawały się jednak dokładnie takie same jak ta, która towarzyszyła jemu i Tanzańczykowi w drodze powrotnej do Valhalli po wyprawie na lodowiec.

Kula, która lądowała jako ostatnia, wyłoniła się z ochronnej powłoki, a potem, schowawszy nożyce, potoczyła się w kierunku większej konstrukcji. Johann unieruchomił łazik i skierował obie kamery pojazdu na niesamowite sceny rozgrywające się w dole. Beatrice zaczęła się modlić. Mężczyzna nie odzywał się, dopóki nie skończyła.

W tym czasie kula kilka razy konwulsyjnie zadrżała, za każdym razem radykalnie zmieniając kształty. Ostatni, jaki przyjęła, przypominał wyposażony w gąsienice wagon towarowy, który właśnie holował sześć czy osiem innych białych przedmiotów z ich dotychczasowych miejsc w kierunku większej nie ukończonej konstrukcji.

— Gdybym nie widział tego na własne oczy — odezwał się Johann — nigdy bym w to nie uwierzył… Muszę podziękować ci za twój pomysł przyjechania tu tak wcześnie i zobaczenia, co się dzieje.

— To Bóg tu nas wezwał, bracie Johannie — odparła z prostotą Beatrice.

Wysiedli z łazika i stanęli obok siebie, nie przestając się przyglądać krzątaninie dziwnych obiektów w kotlinie. Stwierdzili, że białe, niezdarnie wyglądające przedmioty, wyposażone w zakończone czerpakami wysięgniki, wgryzają się w marsjański grunt i przenoszą wykopany piasek i żwir do czegoś, co przypominało pękate piece. Od czasu do czasu stojący w pobliżu wysoki, smukły, biały obiekt wsuwał długi wyrostek do któregoś pieca i wyciągał ze środka jakiś przedmiot, który później umieszczał na jednym ze stosów, jakich pełno było wokół dwóch wznoszonych konstrukcji.

Tylko mniejsza wyglądała, jakby była bliska ukończenia. Z wyglądu przypominała pudło na kapelusze ustawione na krótkich wspornikach. Johann zerknął na zegarek, a potem otworzył bagażnik łazika. Wyciągnął z niego narzędzia i tyle części, żeby móc zbudować z nich dwa przenośne trójnogi. Ostrożnie odkręcił obie kamery z gniazd w pojeździe, a potem zamocował je na trójnogach. Uruchomił też przenośny nadajnik i podłączył go do obu kamer w ten sposób, żeby wszyscy w Valhalli mogli na bieżąco obserwować, co dzieje się na płaskowyżu. Porozmawiał z wyrwanym ze snu Narongiem i upewnił się, że obrazy z obu kamer docierają do ośrodka łączności placówki.