Stuart dał Mii zużytą płytkę sensoryczną i kasetkę wirtualną, po czym Mia wycofała się do łazienki site’u, starej, wyposażonej w umywalki na kolumienkach i lustra.
Umyła ręce, otworzyła kasetkę, wyjęła z niej dwa wisiorki-telefony i zręcznie wpięła je w uszy. Mały mikrofon przylepiła nad górną wargą — wyglądał tam jak pieprzyk. Ostrożnie nalepiła na powieki sztuczne rzęsy. Każda z nich niezależnie monitorowała kształt gałki ocznej, a więc kierunek, w którym w danej chwili patrzyła.
Otworzyła zamocowane na zawiasach wieko pojemnika rękawic. Obie dłonie zanurzyła po nadgarstki w płynnym, gorącym, przylepnym plastyku, po czym wyjęła je i zaczęła nimi machać, by plastyk szybciej wysechł i stężał. Schnąc, trzeszczał głośno, Mia zaś metodycznie wyginała i prostowała palce oraz zaciskała dłonie w pięści. Plastykowa powłoka popękała przy tym na setki małych kawałków niczym zaschnięte błoto. Wtedy Mia włożyła dłonie do drugiego pojemnika i niemal natychmiast je wyjęła. W pęknięciach uformowała się sieć szybkoschnących obwodów organicznych.
Skończywszy pracę nad rękawicami, z pojemnika pod umywalka Mia wyjęła wachlarz na nadgarstki, klepnęła się po ramieniu, chcąc go wzbudzić, następnie rozłożyła go i umocowała na lewym nadgarstku. Błyszczący wszystkimi barwami tęczy materiał napiął się bardzo dobrze. Po otwarciu i przypięciu drugiego wachlarza, z jej nadgarstków sterczały dwie spore wizualne membrany wielkości płaskich talerzy.
Rękawice wzbudziły się, gdy ich obwody podłączyły się do spodów wachlarzy. Mia jeszcze raz poruszyła palcami. Wachlarze błyskawicznie określiły i zapamiętały kształt rękawic, rozpoznając oraz zapamiętując wielkość, kształt i ruchy dłoni. Potem zmatowiały i dłonie Mii zniknęły z pola widzenia, po czym pojawiły się w formie obrazu rzuconego na i odtworzonego przez wachlarze. Na ich granicach kończyła się rzeczywistość — Mia widziała wirtualny obraz swych dłoni w bliźniaczych kręgach błękitnej nicości.
Z płytką sensoryczną pod pachą, Mia wyszła z łazienki i weszła do przeznaczonej dla niej jednostki kurtynowej. Zamknęła za sobą kurtynę i zapieczętowała ją. Po materiale przebiegła fala drgań, od góry do dołu, po czym kurtyna zesztywniała i otaczająca ją maszyna obudziła się do życia. Sztywny materiał przybrał kolor błękitu nieba. Zniknęła kolejna, wielka porcja rzeczywistości; Mia stała teraz zawieszona w otaczającej ją, błękitnej wirtualności. Wirtualności kompletnej, oczywiście z wyjątkiem solidnie rzeczywistej podłogi pod stopami i rzeczywistego sufitu nad głową, oraz gęstej siatki lokatorów, urządzeń śledzących i sprzętu nagrywającego.
Materiał kurtyny był spleciony ze światłowodów, tysięcy cieńszych od włosa światłowodowych skanlinii. Sterowana danymi przesyłanymi przez sztuczne rzęsy, otaczająca Mię ściana rozjaśniała się i wyświetlała obraz tego, na czym spoczął jej wzrok. Spojrzenie człowieka mogło paść gdziekolwiek; kurtyna zawsze była szybsza, rozbłyskiwała natychmiast, przekazywała obraz w ułamku sekundy. Utkana przez nią trzystusześćdziesięciostopniowa iluzja sprawiała wrażenie idealnie ciągłej.
Mia znalazła gniazdo i podłączyła płytkę sensoryczną. Kurtyna rozpoznała mniejszą maszynę i natychmiast otoczyła Mię przekazywanym przez nią panoramicznym obrazem, wirtualną otchłanią przydymionej szarości. Mia wystukała na płytce kilka komend, wywołując z niebytu parę użytecznych wskaźników: miernik cykli, zegar, program wyboru sieci.
Wybrała jedną z większych publicznych bramek San Francisco, wstrzymała oddech i podała hasło gesturalne, które przekazał jej Martin Warshaw. Ściana wiernie zreprodukowała gest palca w rękawicy, rysując na szarej ścianie monstrualny, czarny hieroglif.
Rysunek zbladł i zniknął. Kurtyna znów była neutralnie niebieska. Potem nie działo się właściwie nic, mały tachometr wskazywał jednak, że informacja była gdzieś jakoś procesowana, w trzewiach sieci. Mia czekała więc cierpliwie.
Po ośmiu minutach tachometr zniknął. Ściany przybrały czerń próżni, a potem, nagle, wyświetliły wirtualny obraz naturalnych rozmiarów.
Mia znalazła się w pracowni architekta. Stało w niej wielkie biurko z symulowanego surowego drewna, silnie świecące mosiężne lampy stojące, algorytmiczne wiry symulowanego marmuru. Fotele były wypchane, miękkie, zapadnięte gdzie trzeba, wygodne. Fotele starych ludzi. Takie meble zaczęli wytwarzać najwybitniejsi fabrykanci, kiedy zorientowali się, że majątki bardzo starych ludzi rządzą światem i że bardzo starzy ludzie będą majętni aż do końca świata.
Wirtualną pracownię, z lekką dawką ironii, zaprojektowano tak, by przypominała pracownię architekta w służbie ugody. Architekci projektujący rzeczywiste budynki, w przeciwieństwie do projektujących budynki wirtualne, są na ogół zarozumiałymi snobami; a to z powodu swych bliskich, intymnych wręcz związków z rzeczywistą rzeczywistością. Ściany wokół niej składały się wyłącznie z płyt korkowych, tablic, kredek, kalki technicznej, sznurków. Wszystko bardzo analogowe, wszystko bardzo namacalne. Nie było tam nigdzie ścianki danych. Tyle że — oczywiście — to wirtualne środowisko samo w sobie było jedną wielką ścianką danych.
Skomplikowany pałac pamięci Martina Warshawa nie do końca kompatybilny był z wybraną przypadkowo, niewielką i niezbyt szybką kurtyną. Ściana, niczym wnętrze walca, powodowała, że narożniki wirtualnego pomieszczenia wyglądały co najmniej nieprzyjemnie, zwijając się w sposób doprowadzający do mdłości. Symulacja najwyraźniej nie mogła się zdecydować, gdzie umieścić podłogę. Jej krawędzie pojawiły się tylko w dolnej części ekranu, zawinięte w górę, co trochę przypominało wyrzuconą na bagna łódź wiosłową, powoli pogrążającą się pod wodą.
Symulowane okno na jednej ze ścian ukazywało malowniczy skrawek sztucznego ogrodu, projekcja kształtów organicznych okazała się jednak prawdziwym nieszczęściem. Drzewa, ledwie zarysowane kilkoma plamami, przypominały koszmarne zdjęcia rentgenowskie prawdziwych drzew, prażących się w gęstych jak miód promieniach nieziemskiego słońca. W środku znajdowała się majestatyczna roślina doniczkowa. Jej wielkie, ząbkowane liście sprawiały wrażenie tak martwych, jak łyżki do wyciskania wafli.
Mia obróciła się, chłonąc każdy szczegół pomieszczenia. Po jej lewej ręce wisiały wielkie, oprawione w ramy rysunki techniczne — projekt potężnej, wielopiętrowej konstrukcji; był to prawdopodobnie przekrój poziomy samego pałacu pamięci. Projekty niemal całkowicie zamazane były notatkami, wykonanymi straszliwie drobnym, nieczytelnym pismem.
Pałac sprawiał wrażenie ogromnego, skomplikowanego, onieśmielającego. Mia miała wrażenie, że odpakowała prezent spod choinki i znalazła wciśniętą w opakowanie kompletną lokomotywę — wielotonowy, parowy, wirtualny diabeł z pudełka.
Spojrzała na środek pomieszczenia. Pośrodku wielkiego biurka znajdowała się jedynie fotografia w ramkach. Mia wykonała w miejscu kilka ruchów sugerujących krok i zdołała dojść do wirtualnego biurka, nie przechodząc przez nie. Wyciągnęła rękę, chcąc uchwycić fotografię. Interfejs rękawicy był wręcz beznadziejny, zwalniał, powodował nakładanie się obrazów.
Był to bardzo nieszczęśliwy interfejs. I trudno się dziwić. Bez najmniejszych wątpliwości całe to wirtualne cudo było kodowane, dekodowane, rekodowane, anonimowo przepuszczane przez satelity i kable, emulowane na starych maszynach nie pasującymi do nich, przestarzałymi protokołami, a następnie pokazane w antycznych standardach graficznych, dzielone, oddzielnie routowane, kompresowane, pakietowane, odpakietowywane, dekompresowane, reroutowane, łączone w całość. A co najgorsze, pałac był stary. Wirtualne budynki nie starzeją się tak, jak rzeczywiste, podupadają jednak w sposób równie subtelny i skomplikowany, jak ich właściciele. Mały gięty stolik w rogu cierpiał na ciężki przypadek informatycznego rozpadu; z pewnego punktu widzenia łatwo było zauważyć, że na jego blacie nie pozostał nawet ślad politury.